To był chyba największy szok doznany tutaj do tej pory!
To, że po wyjściu z lotniska zostaliśmy w zasadzie od razu
oblężeni przez rzesze „pomocników”, którzy chcieli nam załatwić transport było
do przewidzenia. Do przewidzenia było też to, że wszędzie jest tutaj
niesamowicie brudno! Okazało się, że te wszystkie opowieści i historie o tym,
że w Indiach panuje bród i smród nie są wyssane z palca…
Siłą rzeczy porównywałem zastany krajobraz z tym, co to
widzieliśmy w tym roku w Marakeszu. Tutaj było jednak zupełnie inaczej. Po
pierwsze – ruch lewostronny, po drugie – brak starych dobrych Mercedesów, a ich
miejsce zajmują tutaj Tuk-Tuki i kupę innych jeżdżących wynalazków. Tak samo
jednak jak w Maroku trzeba się targować i trzeba też zapłacić pierwsze frycowe.
Naszą taksówką dotarliśmy bezpośrednio z lotniska na dworzec
kolejowy, z którego po 7 rano miał odjechać nasz pociąg.
Pierwsze wrażenie samego dworca było raczej pozytywne
(pomijam fakt straganów przy drodze, palących się ognisk i palonych śmieci też
zaraz przy drodze). Elektroniczna tablica z godzinami odjazdów pociągów i
pobliski dworcowy bar pozwalały mieć wrażenie, że będzie nieźle :)
To wrażenie minęło dokładnie z chwilą, kiedy minęliśmy drzwi
dworca, zobaczyliśmy „poczekalnię”, przeszliśmy przez bramki i prześwietlacz do bagażu niczym na lotnisku, weszliśmy na perony i kupiliśmy łańcuchy do zabezpieczania bagaży które wyglądały niczym te do wiązania krów…
Komentarz raczej zbędny… Jednak pierwsza trzygodzinna podróż
okazała się całkiem, całkiem, choć mam wrażenie, że to efekt nieprzespanej nocy
i kilku godzin różnic w czasie…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz