poniedziałek, 31 marca 2014

Poranek w Syabrubesi

Poranek w Syabrubesi powitał nas błękitnym niebem, palącym słońcem i kwitnącymi Rododendronami, które poprzedniego wieczoru na tle gór wyglądały jak jarzębina.


Po szybkim śniadaniu ruszyliśmy na obchód wioski i ostatnie zakupy. Szukaliśmy też Internetu, ale już wiemy że znalezienie go nie należy do łatwych rzeczy, żeby nie rzec – niemożliwych… Generalnie sielanka – sympatyczne malutkie miasteczko w górach z niezliczoną ilością hoteli i guesthausów.




Tym, co popsuło nam tą sielankę były nasze plecaki… Dopakowane wodą i zapasami żarełka na czarną godzinę zabranymi jeszcze z Polski ruszyliśmy na „spotkanie tego, co nieuniknione” :P Jeszcze tylko zameldować się na górskim posterunku tutejszej milicji obywatelskiej i już nie stało nam na drodze w góry…


A te łatwo skóry oddać nie chciały… Wspinaczki żadnej nie było, śniegi po pas i mrozy też nam nie doskwierały, jednak najbardziej we znaki dawały się plecaki i żar lejący się z nieba. Do tego ponad 1000 metrów przewyższenia i 6-7 godzin samego marszu nie licząc postojów, sesji foto i chwil na wszelkiej maści żarty i podziwianie tego, co dookoła nas i tego, co zapierało dech w piersiach.









W naszym pierwotnym planie mieliśmy dotrzeć do Lama Hotel na wysokości 2480 m n.p.m, jednak zrządzenie losu spowodowało, że wylądowaliśmy 80 metrów niżej w malutkiej chatce w Lower Renche, gdzie byliśmy absolutnie jedynymi turystami!

Chatka ta, nazwana przez nas Hobbitowem (ze względu na niskie stropy i futryny, które razem z Jaromirem boleśnie doświadczyliśmy), pomijana przez turystów ze względu na gorszy PR niż Lama Hotel, okazała się miejscem o niebo lepszym niż miejscówka opisywana i polecana przez przewodniki. Ugościła nas naprawdę ciepłym prysznicem z ciśnieniem w rurach podobnym do tajfunu oraz świeżo przygotowaną kolacją we wspólnej izbie z rodziną prowadzącą ten przybytek.





Dopełnieniem tych atrakcji była jeszcze jadowita i krwiożercza mysz, która kiedy tylko zgasło światło rozpoczęła swoje igraszki gdzieś pomiędzy parapetem i pasztetem kończąc je efektywnym skokiem w stronę łóżka. Myszka zapewne była biała, ponieważ rano nie znaleziono ani myszy, ani śladów jej urzędowania, ale himalajscy bardowie wędrując przez świat wsławiają jej nieznane imię :P

niedziela, 30 marca 2014

Negocjacje i droga

- To zdecydowanie za dużo. Na pewno da się to ogarnąć za mniej. Proponujemy 30 od osoby.
- Niestety to zupełnie niemożliwe. Tam jest daleko i potrzebne jest terenowe auto. Innym tam nie dojedziecie. Nie znam nikogo, kto pojedzie tam za 30 od osoby.
- A może jednak? Na pewno w całym Katmandu znajdzie się ktoś, kto zdecyduje się na naszą ceną.
- Zawsze możecie jechać publicznym autobusem, ale on odjechał już z samego rana. Ewentualnie mogę zadzwonić w jeszcze jedno miejsce.

(kilka chwil później po nieco przydługawej rozmowie telefonicznej w zupełnie nieprzyswajalnym dla nas języku)

- Macie też opcje dojazdu publiczną terenówką (cokolwiek to jest) lub ewentualnie ten mój znajomy może was zawieźć za 170 za Was wszystkich. Co Wy na to?
- Musimy to jeszcze przemyśleć i damy Ci znać co i jak…

Oczywiście i tak już wiedzieliśmy, że pojedziemy tym jeepem za te 170 dolców, ale nie mogliśmy od razu przyklasnąć na jego propozycje. On zapewne też o tym wiedział, ale w porównaniu do ceny wyjściowej i tak 30 zostało nam w kieszeniach… Jak się później okaże te zaoszczędzone pieniądze pozwolą nam przenocować kilka nocy w górach zupełnie „za darmo”.



Był jeszcze jedne powód dla którego już od samego początku, nawet przy 40 dolarach od głowy, wiedzieliśmy że i tak pojedziemy tą terenówką – mieliśmy do przejechania ok. 140 km po górach. Alternatywą co prawda był autobus, ale trasa ta zajmuje mu przynajmniej 10-12 godzin… Terenówką, z przerwą na obiad, trwało to niecałe 7 godzin…

Zanim jednak ruszyliśmy mieliśmy jeszcze do załatwienia dwie ważne misje – wymienić pieniądze, bo w górach dolary średnio chcą przyjmować (a jeśli już się uda to po MEGA złodziejskim kursie) i załatwić TIMS-y czyli karty trekingowe bez których wejście na szlak wiąże się z problemami, a w najlepszym przypadku słoną zapłatą dla żołnierzy lub policjantów stojących na straży parku.

Z pierwszym uwinęliśmy się bardzo szybko, bo nie wychodząc z hotelu. Nasi gospodarze byli na tyle ogarnięci, że załatwili to za nas, a kurs i tak był lepszy niż te które udało nam się znaleźć pierwszego wieczora w Katmandu. Oczywiście jak w przypadku Indii załatwiliśmy to bez żadnych oświadczeń, paszportów czy sterty papierów – ot, z ręki do ręki i z zadowoleniem dla obu stron :)


Więcej problemów było z TIMS-ami i zezwoleniami na wejścia do parku narodowego, bo po pierwsze nasz kierowca zapomniał, że miał nas zawieźć do biura gdzie się to wszystko załatwia, a potem okazało się, że karty załatwimy od ręki, ale pozwolenie na wejście będziemy musieli załatwić sobie na granicy parku w Dhunche. Miało to kosztować 1000 rupi, na miejscu okazało że załapaliśmy się na promocję – 3 x 1000 od osoby :)











Ukojeniem naszych trosk było jednak to, kiedy w końcu dotarliśmy do Syabrubesi i znaleźliśmy nocleg za 2 dolary dla całej naszej piątki, a potem wznieśliśmy triumfalny toast piwem o jakże zobowiązującej nazwie – Everest Special Edition :)

sobota, 29 marca 2014

Kathmandu - pierwsze wrażenia :)

Kilka godzin w na lotnisku, a potem w samolocie minęło na nastawianiu się na coś na kształt Indii – mnóstwo Tuk-Tuków, hałas, nieustanne trąbienie i wszechobecny brudek. Rzeczywistość  jednak zaskoczyła nas MEGA pozytywnie :)

Wyjście z samolotu, szybka akcja z wizami, potem wymiana 10 dolarów po złodziejskim lotniskowym kursie, czekająca na nas taksówka i kierunek hotel, gdzie czekał na nas z komitetem powitalnym znajomy objeżdżający właśnie świat dookoła.

Co prawda czerwonego dywanu, chleba i soli nie było, ale i tak powitanie było godne – tradycyjne nepalskie żarcie,  piwko o magicznej nazwie – Everest oraz rockowe hity grane na żywo naprawdę dawały radę!

A, że wieczór nieco się przedłużył, więc wszystkie formalności siłą rzeczy przesunęły się na dzień następny... :)






piątek, 28 marca 2014

Himalajski prolog…

Jeśli wyruszasz w podróż do Itaki,
pragnij tego, by długie było wędrowanie,
pełne przygód, pełne doświadczeń.
Lajstrygonów, Cyklopów, gniewnego Posejdona
nie obawiaj się. Nic takiego
na twojej drodze nie stanie, jeśli myślą
trwasz na wyżynach, jeśli tylko wyborne
uczucia dotykają twego ducha i ciała.
Ani Lajstrygonów, ani Cyklopów,
ani okrutnego Posejdona nie spotkasz,
jeżeli ich nie niesiesz w swojej duszy,
jeśli własna twa dusza nie wznieci ich przed tobą.

Pragnij tego, by wędrowanie było długie:
żebyś miał wiele takich poranków lata,
kiedy, z jaką uciechą, z jakim rozradowaniem,
będziesz podpływał do portów, nigdy przedtem nie widzianych;
żebyś się zatrzymywał w handlowych stacjach Fenicjan
i kupował tam piękne rzeczy,
masę perłową i koral, bursztyn i heban,
i najróżniejsze, wyszukane olejki —
ile ci się uda zmysłowych wonności znaleźć.
Trzeba też, byś egipskich miast odwiedził wiele,
aby uczyć się i jeszcze się uczyć — od tych, co wiedzą.

Przez cały ten czas pamiętaj o Itace.
Przybycie do niej — twoim przeznaczeniem.
Ale bynajmniej nie śpiesz się w podróży.
Lepiej, by trwała ona wiele lat,
abyś stary już był, gdy dobijesz do tej wyspy,
bogaty we wszystko, co zyskałeś po drodze,
nie oczekuj  wcale, by ci dała bogactwo Itaka.

Itaka dała ci tę piękną podróż.
Bez Itaki nie wyruszyłbyś w drogę.
Niczego więcej już ci dać nie może.

A jeśli ją znajdujesz ubogą, Itaka cię nie oszukała.
Gdy się stałeś tak mądry, po tylu doświadczeniach,
już zrozumiałeś, co znaczą Itaki.

Kawafis Konstandinos

I znów ruszamy w drogę. Kolejna przygoda, kolejne wyzwanie i niemal 3 tygodnie w najwyższych górach świata! Nepalu, przybywamy! 

poniedziałek, 10 marca 2014

O skitourach przemyśleń kilka

Póki nie jest zbyt stromo wygląda to prawie tak samo jak zwykłe chodzenie. Z tą tylko minimalną różnicą, że zamiast podnosić nogi i stawiać je o krok dalej, tutaj posuwasz je do przodu okute w twarde buty i przyciężkawe narty…

Kiedy zaczyna się robić bardziej stromo, zdarza się że upadasz. Zaczynasz się zastanawiać co za kretyn masochista to wymyślił i dochodzisz do wniosku, że te całe narty to jakiś cholerny wynalazek szatana. Wynalazek stworzony tylko po to, żeby podnieść ciśnienie jego właścicielowi, który kupił go zapewne nie zdając sobie sprawy jakie „przyjemności” go czekają…

Potem przychodzi moment, kiedy jest już tak stromo że szybciej i wygodniej całe te kajdany przypiąć do plecaka i z dodatkowym balastem zacząć się wspinać na szczyt grani czy żlebu. A potem?

A potem jesteś już na szczycie i wiesz że kochasz życie!

Dopinasz tylko buty, wpinasz je w znienawidzone do tej pory kajdany wyniesione na plecach i zaczynasz to, co z całego dnia najlepsze, takie małe katharsis… Tak na zakończenie, taka wisienka na torcie :)

I co najważniejsze - Zawracik Rówienkowy i Kopa Kondracka zaliczone i zjechane :)


Towarzyszki Siostry :)