A dokładniej kulinarne wariacje znalezione, sprawdzone i polecane przez moich znajomych prowadzących
Dąbrowskie Centrum Edukacji Żywieniowej Multi Fit. W porozumieniu z nimi, raz na jakiś
czas, będę podkradał któryś z przepisów z ich strony i wrzucał go tutaj :)
Na pierwszy ogień idzie przepis pochodzący ze strony kwestiasmaku.pl
Pełnoziarniste tagliatelle ze wstążkami z marchewki i
imbirem
foto: Multi FIT
Składniki, 2 porcje:
• 1 duża marchewka
• 1 pomarańczowa (lub żółta) papryka
• 2 łyżki masła
• 1 cebulka, pokrojona w drobną
kosteczkę
• 1/2 - 3/4 łyżki świeżo utartego
imbiru
• 1/2 łyżki startej skórki z cytryny
• 1/2 szklanki białego wina
• 150 g makaronu Spaghetti barwionego
seppią na czarno, klasycznego linguine lub spaghetti
• 1 łyżka soku z cytryny
• 1/2 szklanki tartego sera Pecorino lub Parmezanu
opcjonalnie:
80 ml śmietanki kremowej UHT 30%, świeża bazylia lub natka pietruszki
Przygotowanie:
Marchewkę obrać, następnie obierakiem do warzyw ścinać
cieniutkie plasterki marchewki. Nożem pokroić je na cienkie paseczki o
szerokości około 3 - 4 mm. Paprykę przekroić na pół, usunąć gniazda nasienne,
pokroić na cienkie paseczki.
Na patelni roztopić masło, zeszklić pokrojoną cebulkę (przez
około 3 minuty), następnie dodać imbir i skórkę z cytryny. Smażyć przez 1
minutę, następnie wlać białe wino i odparować.
Dodać marchewkę wraz z papryką. Smażyć na średnio małym
ogniu przez około 5 - 7 minut, aż zmiękną.
W międzyczasie ugotować makaron w osolonej wodzie, odsączyć
pozostawiając około 1/2 szklanki gotującej się wody z makaronu. Można ją
stopniowo dolewać po łyżce do składników na patelni, pod koniec ich smażenia,
gdyby za bardzo przywierały do patelni.
Na patelnię z marchewką i papryką włożyć makaron, wlać sok z
cytryny oraz trochę wody z gotującego się makaronu, gdyby pasta była za sucha.
Wlać śmietankę, jeśli zdecydujemy się ją dodać. Wymieszać i podgrzać na wolnym
ogniu przez 1 - 2 minuty, aż sos zgęstnieje. Doprawić dużą ilością świeżo
zmielonego czarnego pieprzu i ewentualnie solą.
Na koniec wszystko posypać tartym serem, ewentualnie świeżą bazylią lub natką pietruszki i podawać, a potem delektować się pysznościami łechcącymi podniebienia :)
To był piątek bez żadnego konkretnego planu na weekend,
który jednak pojawił się w chwili, kiedy byłem już święcie przekonany, że
weekend przyjdzie spędzić w mieście. Koło południa zadzwonił Olo i zaproponował
Zako pod znakiem autoratownictwa w wodzie i kanioningowych zabaw sznurkami.
W sobotę rano o mocno pogańskiej porze wyjechaliśmy z DG,
krótki postój w Krakowie i rano staliśmy już przed centralą TOPRu, gdzie trwało
teoretyczne wprowadzenie do naszego działania w terenie. Potem przenieśliśmy
się na Białkę do Jurgowa.
Tam zaczęło się „pluskanie” i wcielanie wykładowej teorii w
życie :) Potem był czas na wysuszenie się przy ognisku, a wieczorem integrację
w doborowym towarzystwie. Drugi dzień to plątanie sznurków przy wejściu do
Doliny Lejowej.
I jak stwierdził Olo, pierwszy raz nie był jedyną osobą na
wyjeździe, która non stop „smęciła” o kanionach :)
Możecie wierzyć bądź nie, ale jest to tekst do którego
zabierałem się chyba najdłużej w życiu. Ale też pozytywne emocje które wywołane
były opisywanym spotkaniem były jednymi z najprzyjemniejszymi i najmilszymi w
życiu…
A wszystko przez przecudowną starszą Panią z Wilna – Ciocię
Helę, którą ostatni raz widziałem 23 lata temu. Na pierwszy rzut oka jest taka
jak wszystkie inne staruszki – siwiutkie włosy jak gdyby przyprószone popiołem
z kominka, nieco zmęczone czasem oprawki dużych okularów, nieco przygarbiona
sylwetka i tradycyjne, takie „babcine” kapcie. Jednak po kilku chwilach w jej
towarzystwie okazało się, że ostatnia rzecz jaką można o niej powiedzieć, to
„zwykła staruszka”…
Ale od początku :)
Już samo przywitanie było wyjątkowe… Tata zapytał Cioci,
która ledwo nas wpuściła do mieszkania i już krzątała się w kuchni
przygotowując herbatą, jak się Ciocia czuje. Na to ona, porzucając czajnik i
filiżanki, zaczęła szukać swoich drugich okularów, takich do czytania, a kiedy
je już znalazła wyszperała jeszcze jakąś poskładaną kartkę. Usiadła, zmieniła
okulary i powiedziała, że odpowie nam wierszem…
Kiedy ktoś
się spyta jak ja się dziś czuję,
grzecznie mu
odpowiem, że "dobrze dziękuję"
To, że mam
artretyzm, to jeszcze nie wszystko,
astma, serce
mi dokucza i mówię z zadyszką,
puls słaby, krew
moja w cholesterol bogata...
lecz dobrze
się czuje jak na moje lata.
Bez laseczki
teraz chodzić już nie mogę,
choć zawsze
wybieram najłatwiejszą drogę.
W nocy przez
bezsenność bardzo się morduję
ale przyjdzie
ranek...znowu dobrze się czuję.
Mam zawroty
głowy, pamięć "figle" płata,
lecz dobrze
się czuje jak na swoje lata.
Z wierszyka
mojego ten sens się wywodzi,
że kiedy
starość i niemoc przychodzi,
to lepiej
zgodzić się ze strzykaniem kości
i nie
opowiadać o swej starości.
Zaciskając
zęby z tym losem się pogódź
i wszystkich
w koło chorobami nie nudź.
Powiadają
starość okresem jest złotym
kiedy spać
się kładę, zawsze myślę o tym..
"uszy"
mam w pudełku, zęby w wodzie studzę
"oczy"
na stoliku, zanim się obudzę..
Jeszcze
przed zaśnięciem ta myśl mnie nurtuje:
"Czy to
wszystkie części, które się wyjmuje?"
Za czasów
młodości (mówię bez przesady)
Łatwe były
biegi, skłony i przysiady.
W średnim
wieku jeszcze tyle sił zostało,
żeby bez
zmęczenia przetańczyć noc całą...
A teraz na
starość czasy się zmieniły,
spacerkiem
do sklepu, z powrotem bez siły.
Dobra rada
dla tych którzy się starzeją:
Niech
zacisną zęby i z życia się śmieją.
Kiedy wstaną
rano, "części" pozbierają,
Niech rubrykę
zgonów w prasie przeczytają,
Jeśli ich
nazwiska tam nie figurują,
to znaczy, że
ZDROWI i DOBRZE SIĘ CZUJĄ.
Jak ja się
czuję – Wisława Szymborska
A potem niespodzianek było jeszcze więcej :) Niespodzianek
przeplatanych z rozczuleniem i wzruszeniami. Swoista wycieczka do przeszłości i
rodzinnych historii słyszanych przeze mnie pierwszy raz w życiu…
O tym jak ciocia, przypadkowo po wojnie, spotkała się z moją
babcią, z którą znały się „z widzenia” z jednej szkoły do której uczęszczały
jeszcze przed wojną. O tym jak babcia pomagała cioci prowadzić aptekę w jednej
z białoruskich miejscowości. O tym jak po wojnie, kiedy dziadek wrócił z
zesłania w głąb Związku Radzieckiego, ciocia zeswatała go z babcią. Dlaczego
ciocia przestała prowadzić aptekę i jak chodząc do kościoła i śpiewając w
chórze została uznana za „antysystemową” i nie pasującą do partii…
To wszystko i jeszcze wiele innych historii to tylko jedno
popołudnie i wieczór spędzony w małym mieszkaniu w centrum Wilna. Kilka godzin
słuchania opowieści, przeplatanych czytaniem wierszy, które Ciocia napisała,
ale do których się nie przyznaje mówiąc, że to dzieła jej znajomego, który
tylko poprosił ją o ich przepisanie, a wszystko okraszone przepysznym jedzeniem
i domowym winem podanym iście po królewsku…
Pomimo tego, że od tamtych chwil minął prawie rok, kiedy
tylko je wspominam z jednej strony się uśmiecham, a z drugiej strony jakoś
ściska mnie w gardle i dostaję gęsiej skórki… Dlatego też, parafrazując już
przytoczoną tu Wisławę Szymborską, “kłaniam się Ciociu nisko ponieważ Cię
podziwiam i ściskam Cię mocno i dziękuję!”
PS. Pamiętam, że siedząc wtedy w mieszkaniu Cioci i patrząc
jak szuka swoich okularów przypomniały mi się kadry filmu „Życie chwilami bywa
znośne”, w których Wisława Szymborska szuka swojego Nobla… Pomimo tego, że
poniżej tylko ostatnie chwile filmu, znalezienie medalu i ukrycie go gdzieś
pomiędzy Bożęcinem, a Krynicą Górską, obejrzycie całość, bo naprawdę warto…