Kolejny dzień w Varanasi, pomimo tego że po 11 wsiadaliśmy
do pociągu, trwał nader długo. Wszystko to za sprawą wschodu słońca, który już
dzień wcześniej postanowiliśmy obejrzeć z łodzi płynącej po Gangesie.
Dokładnie o 6 rano, w umówionym miejscu czekał nasz kapitan, który krętymi uliczkami zaprowadził nas do ghaty, gdzie wgramoliliśmy się do naszej łajby, kupiliśmy magiczne świeczuszki z kwiatkami i ruszyliśmy w rejs.
Nasz kapitan, sternik i przewodnik w jednej osobie
opowiedział nam o hinduskich zwyczajach oczyszczających związanych z Gangesem,
odprawił modły za nasze przynoszące szczęście świeczuszki, a na koniec zabrał
do miejsc, gdzie hindusi się obmywali lub kremowali…
Poza widokami wschodu słońca, miasta budzącego się o poranku
nie byłoby nic nadzwyczajnego, gdyby nie to co przypadkowo udało nam się
zobaczyć…
Jak już pisałem wcześniej, społeczeństwo indyjskie jest
bardzo zróżnicowane jeśli chodzi o status społeczny i materialny. Jednak dla
wszystkich Ganges jest rzeką wyjątkową, dlatego większość z nich swoich
bliskich chce pochować właśnie tutaj. Nie wszystkich jednak stać na to, aby
kupić tyle drewna, aby zwłoki bliskiej osoby dopaliły się do końca. Niektórych
na drewno nie stać w ogóle. I tak chyba było w tym przypadku…
Kiedy zbliżaliśmy się do miejsca, gdzie dzień wcześniej
przyglądaliśmy się skaczącym ognikom, zauważyłem „coś” unoszące się na wodzie.
W pierwszej chwili wydawało mi się, że jest to ciało malutkiego dziecka, ale
stwierdziłem że to niemożliwe. Kiedy kilka sekund później nasz kapitan, z
wyraźnym uśmiecham na twarzy i w oczach, zaczął nam pokazywać to „coś” i
radośnie pokrzykiwać „little baby” okazało się, że jednak dobrze mi się wydawało... I mimo tego, że nie jadłem jeszcze śniadania zrobiło mi się niedobrze…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz