poniedziałek, 18 sierpnia 2014

Na złość malkontentom - Stawiam na Polaków!

Czasami mam nieodparte, że narzekanie i „szukanie dziury w całym” to nasz narodowy sport. Na drugi plan schodzi wygrana Rafała Majki w Tour de Pologne, zwycięstwo Agnieszki Radwańskiej w Montrealu czy okrzyknięta już przez dziennikarzy „fala medali” przywieziona przez naszych lekkoatletów z Mistrzostw Europy w Zurychu, a na pierwszy wychodzi wspomniane właśnie szukanie dziury. Zawsze znajdzie się jakiś pretekst do narzekania i zwarta i gotowa grupa narzekaczy, którzy stwierdzą że za mało, że za wolno, albo że ktoś i tak zrobił na tym jakiś interes na boku.

Skąd ten post? Po lekturze komentarzy na jednym z rowerowych forów, gdzie część domorosłych kolarskich ekspertów wytyka co jest „nie tak” z imprezami organizowanymi przez Lang Team. Dokładnie ten sam mechanizm – że Lang robi sobie lanserkę, że jego imprezy są za drogie, że nad sportowy poziom liczy się PR i że w ogóle gorzej już być nie może.

Sportowym ekspertem nie jestem i nawet do tego nie pretenduje, ale w mojej ocenie niewiele jest osób, które tyle zrobiły dla popularyzacji „dwóch kółek” w kraju nad Wisłą. I zapraszam do lektury mojej rozmowy z Czesławem Langiem z lipca 2011 roku, spisanej w przeddzień 69. Tour de Pologne.

Stawiam na Polaków

Bartosz Matylewicz: Z czystym sumieniem można chyba powiedzieć, że kolarstwo to Pana życiowa pasja?

Czesław Lang: Z całą pewnością. Doskonale pamiętam początek swojej przygody ze ściganiem się na rowerach. Miałem jakieś 12 czy 13 lat, kiedy wystartowałem w swoim pierwszym wyścigu. Były to zawody międzyszkolne na niewielkim dystansie, w których wystartowało około 100 zawodników. Nie miałem wtedy swojego roweru, więc pożyczyłem rower od mamy – starą Ukrainę, odkręciłem od niej błotniki i stanąłem na starcie. Tak się złożyło, że zawody wygrałem.

foto: Tourdepologne.pl/Szymon Gruchalski 
Dzisiaj już Pan na rowerze się nie ściga, ale w 1993 roku zainwestował Pan w popularną wtedy imprezę sportową – Tour de Pologne. Opłaciło się?

Nie ukrywam, że było to spore ryzyko. W tamtych czasach wyścigi kolarskie nie były w Polsce popularne. Szukaliśmy wtedy partnerów, którzy chcieliby nas wesprzeć. O środki staraliśmy się w Polskim Związku Kolarskim, ale były to czasy przemian gospodarczych i o pomoc było trudno. Jako organizatorzy musieliśmy się w tym wszystkim odnaleźć i mimo braku pewności imprezę doprowadziliśmy do finału. Dzisiaj, 19 lat później, cieszę się, że jesteśmy w tym miejscu, do którego udało nam się dojść. Dzięki ogromowi pracy i poświęceniu Tour de Pologne jest jedną z najważniejszych imprez kolarskich na świecie. Kilkanaście lat temu był to wyścig, na którym trudno było uświadczyć czołówkę światowego kolarstwa, a dzisiaj z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że jesteśmy w kolarskiej Lidze Mistrzów, z czego jako Polak i organizator jestem dumny.

Tour de Pologne zaliczany jest do prestiżowego cyklu wyścigów World Tour. Czy jako organizator da się osiągnąć coś jeszcze?

Pod względem sportowym rzeczywiście jesteśmy w czołówce. Jeśli chodzi o kwestię organizacyjną rozważamy różne opcje. Być może Tour udałoby się wydłużyć, być może przykładem innych imprez sportowych „wyjechać” nim także poza granice Polski. Dzisiejszy świat staje się globalny i sport razem z nim, co jest doskonałą okazją do promocji sportu jak i samej Polski, a kolarstwo z całą pewnością idealnie się do tego nadaje.

foto: tourdepologne.pl
Na czym polega fenomen kolarstwa, który przyciąga na trasę wyścigów tylu kibiców i fanów?

Kolarstwo to przede wszystkim walka, sportowa rywalizacja, która dostarcza niesamowitych emocji. Od zawsze widok pędzącego peletonu kojarzył mi się z ułańską szarżą. Liczne ucieczki, pogonie, walka, spryt i odwaga, samozaparcie czy stawianie wszystkiego na jedną szalę – za to ludzie podziwiają kolarzy. Śledząc wyścigi kolarskie patrzymy na nie właśnie przez pryzmat tych wojowników na dwóch kołach, którzy pokonując bardzo często ponad 200 km rywalizując między sobą, walczą też z własnymi słabościami. Upadki, zmęczenie, skurcze mięśni towarzyszom kolarzom, jednak dzięki hartowi ducha walczą oni do ostatniego kilometra etapu czy wyścigu pokazując, że ciężką pracą można wiele osiągnąć. Poza tym kolarstwo to sport masowy, który dostępny jest dla każdego. Mnóstwo rowerowych imprez dla amatorów, coraz to nowe ścieżki i trasy rowerowe – to zachęca do aktywnego wypoczynku. Dzięki temu wielu młodych siada na rowery i od razu staje się Contadorem, Szurkowskim, Szmydem czy Evansem, a kiedy znajdzie się przynajmniej dwóch, to od razu zaczyna się rywalizacja i dlatego właśnie kolarstwo jest tak bliskie ludziom.

Jak to jest rywalizować i wygrywać?

Zwycięstwo zawsze daje radość. Z jednej strony radość pokonania rywali, ale przede wszystkim radość, którą dostarcza się kibicom. Doskonale pamiętam jak na Igrzyskach Olimpijskich w Moskwie mieliśmy 150 km do mety i uciekaliśmy w trójkę – ja i dwóch Rosjan: Siergiej Suchoruczenkow i Jurij Barinow. Mieliśmy świadomość tego, że patrzą na nas oczy całego świata – 3 na przemian wymijające się koszulki – dwie czerwone i jedna czerwono-biała. Na ostatnich kilometrach Suchoruczenko odjechał na tyle, że wiedziałem już, że nie jestem w stanie go dogonić, ale walka o drugie miejsce cały czas trwała. Na mecie Barinowa wyprzedziłem o jakieś 2-3 centymetry. Było to uczucie, którego nie da się opisać, zwłaszcza świadomość, że razem ze mną cieszyły się miliony Polaków, którzy w tej walce mi kibicowali.


Jak wyglądają kwestie bezpieczeństwa w trakcie wyścigu? Przykład ostatniego Tour de France pokazuje, że w tym sporcie poważne kontuzje nie są rzadkością.

Przy organizacji imprezy sportowej takiej rangi jak Tour de France czy Tour de Pologne bezpieczeństwo kolarzy zawsze stawiane jest na pierwszym miejscu. Trzeba wiedzieć także o tym, że bardzo często na zjazdach kolarze rozpędzają się do ok. 100 km/h. Jazda w peletonie, kierownica w kierownicę, to również umiejętność, którą zawodnicy muszą się wykazać. Jako organizatorzy staramy się to ryzyko ograniczyć do minimum, ale niestety nie wszystko jesteśmy w stanie przewidzieć, dlatego startując w wyścigu kolarze muszą liczyć się z ryzykiem.

A kto Pana zdaniem jest faworytem tegorocznego wyścigu?

Nie ukrywam, że mocno liczą na Polaków. W tym roku na liście startowej znalazła się rekordowa liczba polskich kolarzy, m.in. Reprezentacja Narodowa czy grupa CCC Polsat Polkowice, którzy mam nadzieję skutecznie powalczą o zwycięstwo w klasyfikacji generalnej.


W takim razie trzymamy za nich kciuki i serdecznie dziękuję za rozmowę.

poniedziałek, 11 sierpnia 2014

Magia kolarstwa „od kuchni”


Katowice, 6 sierpnia 2014, meta etapu 71. Tour de Pologne

- Kto to? Znacie go? Na mnie nie patrzcie, ale zobaczymy co powie o nim pan Google? – tak mniej więcej zabrzmiały słowa Tomasza Jarońskiego, kiedy spojrzeli na niego wszyscy zgromadzeni wokół którzy oglądali finisz etapu w klubie wyścigu.

Wielkim triumfatorem, który na metę wpadł z prędkością 81 km/h, okazał się Belg – Jonas Van Genechten, który sam chyba też nie do końca wierzył, że mu się udało, a zaraz po przejechaniu linii mety powiedział, że to najważniejsze zwycięstwo w jego karierze.


Dlaczego o tym piszę? Dlatego, że to właśnie oddaje dla mnie piękno kolarstwa. Tą niesamowitą magię kolorowego peletonu. Ruletki, gdzie wszystko może się zdarzyć, a czarnym koniem może okazać się każdy – bez względu na to czy jego nazwisko nie schodzi z ust komentatorów, czy także oni muszą posiłkować się Googlem :)




Oczywiście nie jestem obiektywny, bo sam na rowerze jeżdżę „od zawsze” i zupełnie nie rozumiem fascynacji 22 facetami biegającymi za piłką, dlatego pewnie nie zrozumieją mnie Ci którzy nie widzą niczego porywającego w setkach facetów w obcisłych ciuszkach katujących się na 20 procentowych podjazdach :)
Jednak największa frajda jest wtedy, kiedy ma się możliwość być jednym z trybików całej tej organizacyjnej machiny. Tak właśnie było, kiedy w 2010 roku Tour de Pologne pierwszy raz gościł w Dąbrowie. Przygotowywałem wtedy m.in. informacje i ciekawostki o mieście, które później zostały przekazane komentatorom wyścigu.

Nie uwierzycie jaką satysfakcją było dla mnie to, kiedy po całym dniu wróciłem do domu, siadłem na kanapie i włączyłem Eurosport żeby zobaczyć powtórkę i wreszcie zobaczyć jak to wszystko wyglądało i w momencie, kiedy śmigłowiec z kamerą przelatywał nad Pogoriami, Górką Gołonoską czy Centrum komentatorzy zaczęli opisywać Dąbrowę „moimi słowami”. Zupełnie jak gdyby odczytywali słowo w słowo to, co tydzień przed wyścigiem im przygotowałem.





Niby pierdoła, ale świadomość tego że dołożyło się do tego wszystkiego swoje 3 grosze jest naprawdę fajna. A dodatkowo świadomość, że cytują Cię takie „komentatorskie osobistości” jak Tomasz Jaroński i Krzysztof Wyrzykowski – po prostu bezcenna! A za resztę swojego kolarskiego sprzętu zapłacisz kartą Mastercard :)




PS. Autorem wszystkich (poza przedostatnim) jest Michał Radka. Mam nadzieję, że kawka w doborowym towarzystwie smakowała :)

foto: Damian Rutkowski

środa, 16 lipca 2014

Pokolei w radiowym eterze


Okazji do występów w radio czy telewizji raczej mi nie brakuje. Można by rzecz – takie trochę zawodowy chleb powszedni. Symboliczna, migająca na czerwono lampka czy włączony magnetofon z podpiętym mikrofonem wzbudzają pewne emocje, ale przez lata nauczyłem się jakoś sobie z nimi radzić.

Zupełnie inaczej było w momencie, kiedy przeczytałem wiadomość wysłaną przez Ewelinę Kosałkę, reporterkę Radia Katowice: „Cześć Bartosz, mam pytanie. Ty byłeś ostatnio na wyprawie w Himalajach? Dobrze śledzę? Chciałam Cię zaprosić do programu, żeby o tym poopowiadać. Co Ty na to?” Oczywiście pierwsze wrażenie było MEGA pozytywne. Kolejny dowód na to, że ktoś czyta to, co mniej lub bardziej regularnie, staram się tutaj publikować. Myśl, która przyszła jako druga, była już nieco bardziej zachowawcza…

Dlaczego? Bo dotarło do mnie, że zgodzenie się na wizytę w studio będzie czymś zupełnie nowym. Nie będzie to tłumaczenie się z dziury w chodniku czy chwalenie się kolejną cenną miejską inicjatywą, ale chyba pierwszy raz w życiu będę opowiadał w eterze o czymś od początku do końca „swoim”.

Ale i tak długo się nie zastanawiałem i na propozycję przystałem :)

A jak poszło? Posłuchajcie i oceńcie sami. Ja tylko dodam, absolutnie bez żadnej kokieterii – naprawdę stresowałem się bardziej niż zwykle.

Część pierwsza

Część druga

PS. Ewelina, dziękuję za zaproszenie i do tej pory nie mogę przestać się uśmiechać, kiedy przypomnę sobie Twoje przywitanie na antenie „Bartosz Matylewicz, autor bloga i podróżnik” :)

niedziela, 13 lipca 2014

O pozytywnych "wariatach" słów kilka

Maj 2010, Sosnowiec, kilka minut po 7 rano, pociąg relacji Bielsko – Warszawa

- Byłeś w Tybecie? – zapytał mnie siedzący naprzeciwko mnie facet, zanim ja jeszcze zdążyłem się rozsiąść wygodnie na swoim miejscu.
- Nieee, a skąd taki pomysł? – odpowiedziałem zaskoczony.
- Na nadgarstku masz tybetańską bransoletkę z napisem FreeTibet. Myślałem, że przywiozłeś ją stamtąd – odpowiedział.
- Niestety, ale rzeczywiście jest z Tybetu. Kupiona na Węgrzech od Tybetańczyków jako cegiełka na rzecz wsparcia ich walki o wolność.
- Oni bardzo potrzebują naszego wsparcia. To bardzo dobrzy ludzie, z niesamowitą siłą i wiarą w to co robią. Sam Dalajlama to wspaniały człowiek, przewodnik duchowy od którego bije niesamowita energia. Moje spotkanie z nim i podróż do Tybetu były dla mnie czymś absolutnie niesamowitym. – zaczął swoją opowieść nieznajomy.

No to będzie to ciekawa i dłuuuuuga podróż pomyślałem…

Potem kontynuował swoją opowieść o tym, jak nielegalnie przekraczał granice, jak doszło do jego spotkania z Dalajlamą, a na koniec pochwalił się jeszcze, że właśnie jedzie do Warszawy na premierę swojej książki…

Facet na oko koło pięćdziesiątki, obcięty prawie na łyso, z koralikami na szyi, bransoletką na ręku. Jakiś podstarzały hipis, który opowiada jakieś niesamowite dyrdymały… Widział się z Dalajlamą! Na audiencję go przyjął, a teraz napisał o tym książkę! Taaa… Yhyyy… a ja wczoraj jadłem obiad z Putinem i omawiałem szczegóły planu zbrojeń nuklearnych.

Cała jego opowieść sprawiała wrażenie totalnie wyssanej z palca, ale muszę przyznać że miło się tego wszystkiego słuchało. Nawet na tyle było to wciągające, że mimo opóźnienia pociągu i stania po drodze gdzieś w szczerym polu, podróż do stolicy zleciała bardzo szybko. Na Centralnym każdy z nas poszedł w swoją stronę i tak ta część historii się kończy.

Grudzień 2011, Włochy, Livigno, wieczór

Półtorej roku później, po spotkaniu w pociągu „dziwnego człowieka”, pojechałem ze znajomymi na narty do Włoch. Ekipa w dużej części dla mnie nowa, w większości ze Śląska. Jak to bywa w męskim gronie, wieczory mijały na długich dyskusjach przy drinku. A, że towarzystwo było jaskiniowo-górskie, więc ciągle przewijającym się motywem były dyskusje o wojażach. Różnych, tych bliższych i tych dalszych.

Mieczysław Bieniek.
Fot. Prywatne archiwum Mieczysława Bieńka
- A znacie Hajera? Słyszeliście o chłopie? Były górnik strzałowy z kopalni Wieczorek na Nikiszu. To jest gość! Spakował plecak, powiedział żonie że jedzie w Beskidy, a potem zadzwonił do niej, że jest w Indiach! – zaczął historię Mirek…

Mój słuch nagle się wyostrzył, bo jakbym to już gdzieś kiedyś słyszał…

- Niesamowity gość! Bez wizy i zupełnie bez pieniędzy dostał się jakoś do Tybetu i tam załapał się na audiencję u Dalajlamy. O tej swojej podróży napisał książkę, a w ogóle od tamtego czasu zaczął podróżować – kontynuował Mirek dalej opowiadając o tym, jak chłop całe życie na kopalni pracował, uległ wypadkowi i nagle świat mu się totalnie zawalił…

Mnie w tym momencie też się wszystko przewróciło do góry nogami… Kurcze, a jednak to nie była ściema! On nie był żadnym fantastą, a wszystko co mówił jednak wydarzyło się naprawdę!

W pierwszej chwili zrobiło mi się trochę głupio, ale chwilę potem przyszła fascynacja! I wróciła ta zaraźliwa energia, która mimo mojego braku wiary w to co mówił, wypełniała wtedy cały przedział. Była to ta sama energia, która bije od tych wszystkich ludzi mających swoje zajawki i swoje pasje o których mogą opowiadać godzinami i którymi potrafią zarażać innych. Dokładnie ta sama energia biła też od wszystkich współtowarzyszy szóstej edycji Akademii Socjomanii, która niestety właśnie dobiegła końca :(

Pociesza mnie jednak to, że wszyscy Ci wariaci mają niesamowity dar przyciągania się, więc jest tylko kwestią czasu gdzie i kiedy znów na siebie wpadniemy. I nie przekreślajcie na starcie wszystkich dziwaków spotkanych na swej drodze!

PS. Wpis zgodnie z obietnicą dedykuję Setisun, pozostałym Socjomaniakom i wszystkim „pozytywnym” spotkanych na „kolejach” losu.

niedziela, 29 czerwca 2014

Kolej jak zwykle. Niezawodna :)

Odkąd wynaleziono maszynę parową, a potem dorzucono do niej jeszcze trochę stali i stworzono „kolej żelazną” cały ówczesny świat rozwijał się właśnie w oparciu o ten wynalazek. Żelazne szyny zaczęły eksplorować coraz większe połacie amerykańskich prerii czy pomagały kolonizować Indie. Zawsze stanowiły impuls do rozwoju.

Z całą pewnością to co piszę nie jest poprawne politycznie, ale chyba powinniśmy się cieszyć, że w początkach kolei na ziemiach polskich relatywnie niewiele było naszego narodowego wkładu. Gdybyśmy włożyli wtedy w to więcej siebie boję się że dzisiaj dalej bylibyśmy mniej więcej na tym samym etapie, co prerie przed położeniem szyn…

Ale od początku.

Chwilę po tym jak wsiadłem do pociągu w Warszawie poczułem, że dzisiejszy powrót do domu będzie MEGA nudny. Pociąg przyjechał punktualnie, moje miejsce w przedziale czekało na mnie wolne, na korytarzach w ogóle nie było tłumów, a PKP TLK tym razem nie próbowało smażyć swoich podróżnych. Zasiadając na swoim miejscu nie zdawałem sobie jeszcze sprawy jak srodze się pomyliłem w kwestii poziomu nudy dzisiejszego wieczoru.

To, że zaraz za Warszawą pociąg miał „postój techniczny” spowodowany remontem torów i ruchem wahadłowym pociągów było jak najbardziej zrozumiałe. Remonty są konieczne, w końcu niebawem Pendolino mają nas wozić, więc teraz warto nieco wycierpieć. Spokojnie dało się też przełknąć komunikat, że w związku z tym postojem (który był przewidziany w rozkładzie) zyskaliśmy 15 minut opóźnienia. No ale na 15 minutach świat się jeszcze nie kończy.

Kilkadziesiąt minut później dotarliśmy do Włoszczowej, gdzie zatrzymaliśmy się na dłużej i z pewnością nie chodziło o podziwianie włoszczowskiego peronu – bodajże największej zasługi świętej pamięci posła Gosiewskiego. Okazało się, że stracimy tutaj troszkę czasu, bo na peronie czekała na jednego z podróżnych policja. Problem polegał na tym, że akurat kiedy delikwent był potrzebny, konduktorzy akurat nie mogli go znaleźć :)

W ten oto sposób zyskaliśmy kolejne kilka minut obsuwy, ale i tak tragedii nie było, bo według wszelkich znaków na niebie i ziemi na przesiadkę do pociągu Kolei Śląskich w Zawierciu powinienem zdążyć.  Dlatego też pełen radości o godzinie 21.33, z 21 minutowym opóźnieniem, wyskoczyłem w Zawierciu z TLK i zasiadłem na ławce czekając na moją osobówkę, która zgodnie z rozkładem miała przyjechać za 3 minuty.

Dzing-dong – z peronowych głośników zabrzmiał dżingiel zapowiadający komunikat
- Pociąg Kolei Śląskich z Częstochowy do Gliwic, planowany odjazd pociągu godzina 21.37 jest opóźniony o ok. 50 minut. Opóźnienie pociągu może ulec zmianie. Dzing-dong. – usłyszałem z głośników.

Fuck! Gdybym wiedział wcześniej, nie wysiadłbym w Zawierciu, tylko podjechał do centrum Dąbrowy, gdzie TLK się zatrzymywało i wrócił do domu autobusem. No ale cóż, mleko się rozlało więc nie ma nad czym płakać, pewno przyjedzie wcześniej.

- Dzing-dong – znów usłyszałem dżingiel, który tym razem przyniósł ze sobą odrobinę nadziei, a nóż może pociąg przyjedzie wcześniej niż za 50 minut. Niestety szybko na ziemię ściągnęły mnie słowa, które chwilę po dżinglu usłyszałem z głośników.

- Pociąg Kolei Śląskich z Częstochowy do Gliwic, planowy odjazd pociągu godzina 21.37 jest, z przyczyn technicznych został odwołany. Dzing-dong.

Mimo, że chodziło o pociąg Kolei Śląskich pomyślałem sobie PKP, Pięknie Kur…, Pięknie!


Kolejny pociąg miał być o 22.24. Obecnie jest 22.37 i siedzę razem z moimi współtowarzyszami niedoli na peronie. Biletu nie mam bo kasy zamknięte, a biletomat wyłączony. Z kibelka też nie można było skorzystać bo czynny chyba do 20, więc jedyne co pozostaje to spiąć się i czekać. W końcu PKP – Poczekaj, Kiedyś Przyjedzie… :)




piątek, 27 czerwca 2014

Bareja zadomowił się tutaj na dobre

- To chyba nie tu. To zapewne będzie następna miejscowość.
- Nawigacja ewidentnie mówi, że jesteśmy już na miejscu. Najwyraźniej Lądek to jest właśnie to.
- Niemożliwe…
- Niestety, ale chyba tak.

Mniej więcej tak wyglądała moja rozmowa z Majką, kiedy w zeszłym roku dotarliśmy do Lądka Zdrój na odbywający się tam Festiwal Górski. Obojgu nam, wypromowana przez Stanisława Bareję miejscowość, kojarzyła się z ładnymi odrestaurowanymi, starymi kamieniczkami, z deptakiem, zadbanym parkiem zdrojowym i pijalnią wód mineralnych. Ogólnie rzecz ujmując – z kurortem z prawdziwego zdarzenia.

Co prawda sam park zdrojowy do najgorszych nie należał, to pierwsze wrażenie całej reszty było jednak z goła inne. Walące się kamienice z powybijanymi oknami zastawionymi deskami jakoś nie do końca pokrywał się z naszymi wizjami „zdrojowej miejscowości” do której przyjechaliśmy na weekend. Na szczęście obok Amfiteatru i Kino-Teatru, gdzie toczyło się festiwalowe życie, była Żabka* której promocyjny asortyment szybko pomagał w poprawianiu otaczającej rzeczywistości J 



Kolejny raz do Lądka trafiliśmy ostatnio. Było to sobotnie przedpołudnie i w związku z tym, że byłem z 3 dziewczynami, które od dwóch dni jeździły na rowerach a nie zjadły jeszcze żadnego gofra, cel wizyty był jasno sprecyzowany. Jednak jego osiągnięcie okazało się o wiele trudniejsze niż mogliśmy zdawać sobie z tego sprawę...

Podejście nr 1

Kawiarnia w budynku basenów zdrojowych. Pogoda zbytnio nie zachęcała do siedzenia pod parasolkami na zewnątrz, więc wchodzimy do środka. W środku jak to na basenie - z jednej strony gorąco, z drugiej odrobina chlorowego fetorku, no ale czego nie robi się dla gofrów. Podchodzimy do lady, rozglądamy się. Lody są, ciastka i kawa są, ale tego najważniejszego niestety nie serwują. Zawiedzeni wychodzimy.

Podejście nr 2

Kawiarnia, którą poznaliśmy jesienią. Z zewnątrz może wyglądem nie zachwyca, ale przyjazna rowerzystom (właściciele nie buntują się na widok rowerów wewnątrz ich lokalu – MEGA plus), z dobrymi ciastkami i całkiem niezłą kawą. Co prawda menu nie znaliśmy na pamięć, ale wydawało nam się że gofry mają, więc ruszamy w jej stronę. Tutaj niestety czeka nas kolejny zawód… Na drzwiach przywitała nas karteczka „Z powodu awarii prądu w dniu dzisiejszym lokal nieczynny. Przepraszamy.” Liczymy do 10, bierzemy kilka głębszych wdechów i odchodzimy z kwitkiem.

Podejście nr 3

Kawiarnia z dancingiem. Tam na pewno będą mieć gofry. W końcu nie tylko nimi, ale i rurkami z kremem chwalą się na tablicy przy wejściu! Tak! Na wejściu już czuliśmy się zwycięzcami! Ba, czuliśmy już w ustach smak świeżutkich, mięciutkich i chrupiących gofrów, z prawdziwą bitą śmietaną, owocami i czekoladową polewą…

- Śniadań nie ma! – przywitał nas na wejściu dobiegający z zaplecza krzyk mieszający się z dymem palonych papierosów i gwarem rozgadanych przekupek.
- Dzień dobry – odpowiedzieliśmy z uśmiechem
- Naleśników i śniadań nie ma! – nie dawała za wygraną pani, która wyszła z zaplecza i która wyglądała na prowadzącą ten przybytek
- A nie dziękujemy, śniadanie już jedliśmy. My chcieliśmy zamówić gofry
- Też nie ma!
- Ale na szyldzie jest napisane…
- No i co z tego, że jest. Od sześciu lat już nieaktualne, tylko nie ma komu tego zmazać – odpowiedziała gospodyni.
- A może rurkę z kremem? – zapytała nieśmiało Natalia
- Wie Pani, te rurki to takie nie do końca świeże są, tak samo jak te ciastka, bo to z cukierni – usłyszała w odpowiedzi
- Aha…
- Ale jak bardzo chcecie to te kilka ciast jest z naszych wypieków. Te powinny być dobre! – podkreśliła z dumą.

Spojrzeliśmy wszyscy po sobie, słowem się nie odezwaliśmy i wyszliśmy, pozostawiając za sobą stojącą za ladą osłupiałą „tytankę marketingu”. Porzuciliśmy też gdzieś pomiędzy starą rurką z kremem, a nieaktualnym „gofrowym” szyldem naszą ochotę na gofry w Lądku...

* ten post zawierał lokowanie produktu 

piątek, 20 czerwca 2014

Rowerowe Eldorado

Wąska ścieżka ostro spadająca w dół i prowadząca wprost między 2 drzewa. Widzisz je i myślisz: „Nie ma opcji, nie zmieszczę się”, ale mimo to nie hamujesz. Najeżdżasz na hopkę, przelatujesz pomiędzy dwoma pniami i lądujesz kawałek dalej. Endorfiny buzują we krwi, radość i fun jest niesamowity, ale nie za bardzo masz czas żeby się tym wszystkim cieszyć, bo już musisz się składać do wejścia w kolejny zakręt!

Być może właśnie tak jest na każdej trasie Pucharu Polski w Downhillu, ale o tym raczej nigdy w życiu nie będę miał okazji się przekonać. To, co powyżej, to moje wrażenie z pierwszej w życiu wizyty na Rychlebskich Ścieżkach, które po dwóch dniach „ujeżdżania” z czystym sumieniem mogę polecić!

O Rychlebach pierwszy raz usłyszałem chyba w 2010 roku. Wtedy jeszcze, jako szczęśliwy posiadacz fulla do enduro, wszystkie filmiki stąd obejrzane na YouTubie spędzały mi sen z powiek, ale cały czas było jakoś „niepodrodze”…

Lata mijały, z fullem się rozstałem, aż tu nagle (dosłownie i w przenośni) grom z jasnego nieba, połączony z beznadziejną pogodynką, spowodowały że wylądowaliśmy tutaj z rowerami.

2 dni jazdy i z ręką na sercu mogę przyznać się do tego, że mimo iż na rowerze górskim jeżdżę prawie od zawsze, nie zdawałem sobie sprawy że rowerowy raj jest tak blisko! Kilka tras, kilka poziomów trudności i pełna możliwość łączenia ich ze sobą. A to wszystko od początku do końca stworzone tylko i wyłącznie z myślą o rowerzystach!




No i nazwy tras mówią same za siebie – Super Flow czy Wales :)



Nic tylko jeździć, jeździć, jeździć do upadłego!





środa, 18 czerwca 2014

Pogodowa bezsilność

Na wiele rzeczy można wpływać i wiele rzeczy można zmieniać. Na początku każdego roku możemy sobie przyrzekać, że od jutra będziemy regularnie biegać, zaczniemy robić brzuszki czy przestaniemy się spóźniać do pracy. Oczywiście rzadko wychodzi, ale gdyby się nad tym zastanowić to sukces i powodzenie wszystkich tych akcji zależy od nas samych i naszej determinacji.

foto: propertynews.pl
I wtedy okazuje się, że możemy się wkurzać tylko i wyłącznie na siebie. Ale co jeśli mamy spinę, mamy motywacje i jesteśmy napięci na coś jak plandeka na Żuku, a plany krzyżuje nam coś zupełnie niezależnego od nas? Wtedy dopada nas… powiedzmy złość, bo po co przeklinać w miejscu publicznym :)

Mniej więcej taka właśnie złość dopada mnie trzeci rok z rzędu, bo od 3 lat planujemy w długi „bożociałowy” weekend wybrać się do Włoch. I co roku, za Chiny Ludowe, się nie da! Tak po prostu – biednemu wiatr zawsze w oczy.

Rok 2012. Plan – włoskie Alpy i kaniony. Wyjazd zaplanowany na środę, a we wtorek wieczór pogodynka krzyżuje totalnie plany. Próbujemy ratować się Słowenią, ale tam sytuacja wyglądał chyba jeszcze gorzej i koniec końców lądujemy w Rumunii.

Rok 2013. Plan: Włochy i jezioro Garda – europejska mekka kolarstwa górskiego, a do tego podjazd na słynną przełęcz Stelvio, gdzie od lat kończy się jeden z najtrudniejszych etapów Giro d'Italia. A rzeczywistość? Rzeczywistość była taka, że na Stelvio spadł śnieg, przełęcz była nieprzejezdna, odwołali etap Giro, a my nie mieliśmy po co tam jechać. Ostatecznie znów wylądowaliśmy w Rumunii. Co prawda i tam natrafiliśmy na śnieg, ale to już zupełnie inna historia…

Giro d'Italia 2013 foto: cyclingweekly.co.uk
W tym roku miało być zupełnie inaczej. Co prawda też naszym celem była Garda, ale równocześnie jako naturalny plan B przyjęliśmy też Rumunię, bo co jak co ale w naszym przypadku historia uwielbia się powtarzać... 

I co? 

I jesteśmy dzień przed Bożym Ciałem, sprzęt mamy spakowany i wiemy że do Włoch ani do Rumunii nie ma nawet po co jechać, bo według map pogodowych, i tu i tu leje jak z cebra… 

Śledzimy więc na bieżąco pogodynkę i czujemy się prawie jak łowcy burz, którzy tylko czekają na sygnał, gdzie zaczyna się Armagedon. Z tą tylko różnicą, że tym razem będziemy podążać w dokładnie przeciwnym kierunku niż on :)

PS. A jak się okazuje nie jesteśmy sami, którym pogoda pokrzyżowała plany…

niedziela, 15 czerwca 2014

PKP – Przewoźnik Który Przypieka

foto: Darek Delmanowicz /PAP źródło: rmf24.pl
Przewidywanie przyszłości i troska o komfort pasażera naszego narodowego przewoźnika kolejowego naprawdę potrafi zaskoczyć. Pozwolicie jednak, że pozwolę sobie na pewne wprowadzenie i cofnę się na chwilę w niedaleką przeszłość, czyli do wczorajszego wieczora. 

Sobota wieczór, jedna z warszawskich restauracji na Nowym Świecie. Restauracyjny gwar i nie widziani od lat znajomi z Pomorza. Pyszne jedzenie, uzupełnianie informacji z cyklu: „co u Ciebie przez te wszystkie lata się działo” i pogaduszki o wszystkim i o niczym. 

Rozmowy te były na tyle ekspresyjne, przynajmniej z mojej strony, że w pewnym momencie z ręki wypadł mi nóż i z efektownym potrójnym TULUPEM wylądował na mojej nodze kidając mi spodnie keczupem…

Pięknie, K… Pięknie burknąłem pod nosem, bo doskonale pamiętałem że akurat na ten weekend wziąłem ze sobą tylko jedną parę długich spodni, które od tego momentu do noszenia się już nie nadawały. Cóż, choćby świat się walił, w niedzielę czekają mnie krótkie spodenki.

Niedzielna pogoda okazała się jednak całkiem łaskawa – 14 stopni może na krótkie spodnie to niewiele, ale dramatu nie było. Co najwyżej wzbudzało zainteresowanie i troskę współtowarzyszy, czy przypadkiem nie jest mi zimno.

Najbardziej jednak zaskoczyła mnie troska przytoczonego na wstępie PKP. Otóż wyobraźcie sobie, że tak przejęli się moją historią (nie mam bladego pojęcia skąd się o niej dowiedzieli, ale biorąc pod uwagę kolejne już w naszej młodej historii „taśmy prawdy” Wprost wszystkie można się spodziewać), że w moim przedziale działa ogrzewanie.

Ci z Was, którzy w miarę regularnie korzystają z usług kolei, zapewne wiedzą też o tym, że w PKP działa ono w pewien, bardzo specyficzny, sposób – albo nie działa wcale, albo grzeje na full. Zgadnijcie jak jest dzisiaj…

PS. Pozwolicie, że ze względu na to że zaskoczenie to niemal odebrało mi mowę i umiejętność przełożenia ją przez palce na klawiaturę, nie wspomnę o tłumach na peronach i o starciach „wewnątrzprzedziałowych” pomiędzy dwoma siedzącymi Paniami jadącymi z biletami bez miejscówek, a małżeństwem, które weszło do przedziału z rezerwacjami dokładnie tych właśnie dwóch miejsc :)

piątek, 13 czerwca 2014

Trening z Mistrzem

foto: Dariusz Nowak
Chyba jakoś tydzień temu, chwilę przed wyjściem z pracy, szef „rzucił mi” że w przyszły piątek, z okazji Mistrzostw Polski Strażaków w siatkówce plażowej, przyjeżdża do Dąbrowy Zbigniew Bródka i trzeba by się nim zaopiekować i zorganizować jakoś czas. Może spotkanie z uczniami Zespołu Szkół Sportowych i jakiś trening łyżwiarsko-rolkarski dla zainteresowanych. Ogarniesz to? :)

W sumie kilka lat temu, w mniej więcej podobny sposób, poznałem kolarskiego wicemistrza olimpijskiego – Czesława Langa. Dlaczego więc miałbym odpuścić możliwość poznania kolejnego olimpijczyka, tym razem mistrza!

foto: Dariusz Nowak
Tydzień zleciał baaaardzo szybko i wszystko czekało już gotowe przy molo nad Pogorią. Z jednej strony ciekawość, z drugiej strony stresik podobny do tego, kiedy chwilę po premierowym seansie „Lęku wysokości” Bartka Konopki na który wpadłem prosto z samolotu z Norwegii, prowadziłem rozmowę i spotkanie z reżyserem. Miliony pytań cisnących się na myśl i przeplatających się z obawą, czy aby zadane publicznie pytanie nie okaże się wybitnie ignoranckie… Ale nie było już odwrotu. Mistrz na miejscu, młodzież również więc show must go on!

Na szczęście okazało się jednak, że mimo obaw, Zbigniew Bródka okazał się MEGA pozytywną postacią, nie budującą wokół siebie żadnych zbędnych barier i otwartą na ludzi wokół, a rozmowa z nim okazał się prawdziwą przyjemnością.

Opowiadał o motywacji, o pasji do łyżwiarstwa, o sprzęcie, o trudnych wyborach i poświęceniu na drodze do olimpijskiego sukcesu no i oczywiście odpowiadał na pytania. Mnie osobiście najbardziej ciekawiło, czy rzeczywiście po „wyrwaniu” Holendrowi 3 tysięcznych sekundy na dystansie 1500 metrów, Holender naprawdę strzelił focha z przytupem i nie chciał naszemu człowiekowi w Soczi podać ręki.

foto: Dariusz Nowak
Był też czas na zdjęcia, autografy i to, co zrobiło na mnie największe wrażenie – Złoty Olimpijski Medal w moich rękach! Różne rzeczy o rosyjskiej olimpiadzie mówili dziennikarze, różne rzeczy pokazywali dokumentaliści, każdy z nas miał swoje przemyślenia, ale medale które dostali tegoroczni olimpijczycy są po prostu śliczne! I tyle w tym temacie!

foto: Dariusz Nowak

Kiedy spotkanie z młodzieżą dobiegł końca, rozpoczął się tak na dobrą sprawę „gwóźdź programu” czyli wspólny trening na rolkach…

foto: Dariusz Nowak

Jak mogę go podsumować? Gwóźdź gwoździem, moja nienajgorsza kondycja kondycją, a forma mistrza to forma mistrza… I pozwolicie, że na tym poprzestanę, bo spięte do tej pory mięśnie ud nie wpływają zbyt dobrze i na wenę, i koncentrację :)

foto: Dariusz Nowak

foto: Dariusz Nowak

foto: Dariusz Nowak