niedziela, 20 czerwca 2010

Deszczowe Niegowonice

W połowie tygodnia zaczęliśmy planować weekendowy wyjazd w góry, niestety im było bliżej soboty powoli okazywało się, że każdemu coś tam wypadło i z weekendu w górach została niedziela gdzieś na Jurze.

Ale niedziela też zgotowała niespodziankę, niestety nie do końca miłą… Od samego rana, kiedy tylko otworzyłem oczy za oknem zobaczyłem niebo zaciągnięte ciemnymi chmurami, a do uszu dobiegał dźwięk kropel odbijających się od parapetu. Chwilę potem rozdzwonił się telefon i zaczęły docierać SMSy: „U mnie leje, zostaję w domu”, „Tak pada, że ja się nigdzie nie ruszam” itp… 

Co robić? W sumie rzeczywiście nie zapowiada się, żeby coś w kwestii pogody miało się zmienić… Ale koło 11 napisał znajomy: „Gdzie jesteś? My czekamy pod dworcem i właśnie przestało padać”. Reakcja była szybka – zmieniam ciuchy, biorę kurtkę, plecak, kask i w drogę. 

Na pierwszy plan poszły Niegowonice, przez Tucznawę i Wiesiółkę, a potem ulubiony podjazd pierwszy raz w tym sezonie. Poszło całkiem nieźle i udało się pociągnąć na środkowej z przodu i czwóreczce z tyłu, ale to niestety już nie to, co jeszcze kilka lat temu…



A na szczycie zaczynają się jednak małe problemy techniczne – znajomy na podjeździe pod skały zrywa łańcuch, który z racji MEGA wielkiej ilości smaru okazuje się twardszy niż mój wyciskacz do łańcucha. Niestety i łańcuch i wyciskacz nadają się już tylko do wyrzucenia… 


Po ponad półgodzinnych próbach naprawy łańcuch udało się jakoś połączyć, ale pozwalał już tylko na jazdę na miękkich przełożeniach i zapada decyzja o tym, że niestety musimy wracać. Tym bardziej pogoda znów przestała nas rozpieszczać i nie dość, że ponownie zaczęło kapać z nieba to jeszcze pojawił się zimny wiatr.


Chłopaki zostają nieco z tyłu, a ja z racji chłodu postanawiam nieco przyspieszyć. Stawiam sobie za cel podniesienie nieco średniej całego wyjazdu i uzyskanie przynajmniej 20 km/h. Po 13 km okazuje się, że cel udało się zrealizować i czasówka z Niegowonic do Ząbkowic poszła całkiem nieźle i na oponach 2,35 i asfaltowej drodze średnia pod domem wynosiła już 21,5 km/h. Szkoda tylko, że pogoda i usterki pokrzyżowały plany i nie udało się wybrać gdzieś dalej…

czwartek, 17 czerwca 2010

Aktywni na Patelni

Kolejny fajny dzień w pracy, czyli nie siedzenie za biurkiem, a możliwość wyjścia w teren. Zwłaszcza, że pogoda za oknem do siedzenia za biurkiem zdecydowanie nie zachęca. Przed 14 wsiadamy w samochód i kierujemy się do sąsiedniego Sosnowca. Nasz cel to „Patelnia”, gdzie o 14 startuje pierwszy organizowany przez nas Event dla Aktywnych.

Eventy dla Aktywnych to kolejna po Mapach dla Aktywnych odsłona projektu Dębowy Świat dla aktywnych. Tym razem, przy okazji pokazów trialu rowerowego i rolkowego Freestyle, promowaliśmy ścieżki i trasy rowerowe, które znajdują się Dąbrowie, gładkie asfaltowe trasy przygotowane z myślą o rolkarzach, boiska do siatkówki plażowej i szlaki piesze idealne do Nordic Walking. A wszystko to w okolicy 4 jezior, które są wymarzone do żeglowania, windsurfingu czy nurkowania.



Każdy mógł także spróbować swoich sił w jeździe na rolkach czy skoków na rowerze trialowym, a chętnych nie brakowało. Do dyspozycji byli profesjonalni instruktorzy oraz niezbędny sprzęt. 


Ciekawostką jest także to, że używaliśmy „nowoczesnych technologii” czyli BlueTooth Marketingu – każdy, kto miał włączony odbiornik BlueTooth w swoim telefonie i przechodził niedaleko nas otrzymał na swój telefon komplet materiałów promujących nasze dąbrowskie atrakcje :)


Sosnowiecki event był pierwszym z całego cyklu 10 takich imprez, które odbywały się jeszcze w Gliwicach, Bielsku Białej, Katowicach, Chorzowie, Częstochowie, Dąbrowie Górniczej, Jaworznie, Zabrzu i Krakowie.

środa, 16 czerwca 2010

Lech Piasecki i Wolontariusze

Kiedy okazało się, że Dąbrowa Górnicza będzie gościć metę II etapu tegorocznego Tour de Pologne postanowiliśmy wymyśleć coś, co pozwoli nie tylko wyróżnić się naszemu miasto jako gospodarze wyścigu, ale także pozwolić mieszkańcom włączyć się w organizację tego wydarzenia – postawiliśmy na wolontariat!

16 czerwca nastał sądny dzień. Tego właśnie dnia zorganizowaliśmy spotkanie z tymi, którzy chcą nam pomóc. Maili ze zgłoszeniami mieliśmy ponad 140, więc zapadła decyzja – spotykamy się w Hali Centrum, choć nie do końca wiedzieliśmy ile osób się dzisiaj pojawi.

O 16 zjawił się także sam Lech Piasecki, który również przyjął nasze zaproszenie na spotkanie, aby osobiście opowiedzieć o wyścigu, przygotowaniach do niego i zarazić kolarską pasją tych jeszcze nie do końca przekonanych. A tych ostatnich z pewnością było niewielu! Na trybunach zasiadło ponad 100 osób i to właśnie oni mieli okazji wysłuchać wspomnień mistrza sprzed lat.



– Kiedy patrzę na Was i na Wasz zapał do pomocy przy organizacji naszego wyścigu, przypominam sobie swoje starty w wielu wyścigach na całym świecie, między innymi Tour de Grance czy Giro d’Italia, kiedy dojeżdżając na metę wszyscy kolaże trafiali pod opiekę młodych wolontariuszy – wspominał Lech Piasecki.


Spotkanie to było pierwszym z całego cyklu, które będą przygotowywane specjalnie dla wolontariuszu. Ci, którzy zdecydują się włączyć w organizację wyścigu podpiszą z nami specjalne umowy wolontariackie i wezmą udział w specjalnie dla nich przygotowanych szkoleniach, między innymi z kierowania ruchem drogowym.

A jak okazało się już po samym spotkaniu, Lech Piasecki zdradził nam, że jesteśmy pierwszym miastem, które w organizację wyścigu tak szeroko chce włączyć mieszkańców swojego miasta i są już tacy, którzy idą w nasze ślady, np. Katowice :) 

A przy okazji kolejny raz uświadomiłem sobie, że osoby które jeżdżą o swojej pasji mogą rozmawiać godzinami zupełnie jak gdyby znali się od lat i tysiące kilometrów razem strzelili :)

poniedziałek, 14 czerwca 2010

Odrobina czułości

Mongołek też człowiek i czasami jemu też od życia coś się należy :) Nie wystarczy tylko to, że mieszka jak domownik w mieszkaniu, a nie w garażu - czasami trzeba mu poświęcić nieco uwagi i odrobinę czułości.

Dzisiaj właśnie był taki dzień. Pogoda za oknem niestety znów nie zachęcała do jeżdżenia, więc nadarzyła się doskonała okazja, żeby wreszcie porządnie doczyścić rower po ostatnich eskapadach, zwłaszcza tej górskiej. 

W ruch poszło mydełko, miska, miękkie szmatki, wykałaczki, śrubokręt, silikon w sprayu i zielony finish line :) Efekt - Mongołek chyba pierwszy raz jest tak czysty od momentu, kiedy wyjechał ze sklepu. 

Ciekawe ile minie czasu zanim znowu się uświni... :)

sobota, 5 czerwca 2010

LNK czyli Latamy Nad Kierownicami

Dzień I

Od początku tego sezonu mnie i moim znajomym chodziły po głowie Góry Świętokrzyskie, oczywiście na rowerach! Plan był prosty – zbliża się długi czerwcowy weekend, więc jedziemy! Niestety plany pokrzyżowała nam nieco pogoda i prasowe, internetowe i telewizyjne doniesienia o tym, co deszcz robi z większością Ziemi Świętokrzyskiej…

W środę zapada szybka decyzja – jedziemy, ale w Beskidy. Standardowa odprawa w Santorini i ustalanie trasy. Stawiamy na Bielsko, Szyndzielnię, Klimczok, Hyrcą, Kotarz, Salmopol, Malinów, Magurkę Wiślańską, Baranią Górę, nocleg na Przysłopie, a potem Kubalonka, Kiczra, Stożek Wielki, Soszów Wielki, a potem Czantoria i finiszujemy zjazdem do Ustronia. To trasa, a planowani uczestnicy to mini reprezentacja VXT: Godżinx, Motyl, ja i Remik, który jak się okazało w sobotę rano, nie dał rady i został pokonany przez złośliwość przedmiotów martwych, takich jak brak dobrej dętki, punktualnie przyjeżdżające pociągi nie czekające na zaspanych i jeszcze kilka innych zrządzeń losu.



Od samego rana pogoda i humory dopisują w najlepsze. Od dworca do kolejki na Szyndzielnię trasa mija bardzo szybko, po drodze jeszcze ostatnie zakupy i… spóźniamy się 2 minuty na pierwszy wjazd! Oczywiście obsługa kolejki jest nieugięta, więc nie pozostaje nam nic innego jak półgodzinny postój wykorzystać na śniadanie. W tak zwanym międzyczasie przyjeżdżają jeszcze dwie osoby z rowerami, doprowadzamy do stanu przedzawałowego upierdliwego pana z wielkimi siatami i o 9.45 lądujemy jakieś 400 metrów od szczytu Szyndzielni.


Z Szyndzielni szybki skok na szczyt Klimczoka, tam ostatnie regulacje sprzętu, przepakowanie się, zrzucenie kurtek i zjazd w stronę Karkoszczonki. No i tutaj zaczyna się to, co Tygryski lubią najbardziej. 


Co prawda kończy się to najpierw efektownymi lotami i walką o utrzymanie pionu każdego z nas, a potem ja inauguruję coś, co potem przyświeca nam przez cały wyjazd, czyli loty przez kierownicę. Zaprawdę powiadam Wam – dziwne uczucie, kiedy nagle stajesz w pionie na przednik kole, a kątem lewego oka widzisz swoje nogi i tylne koło roweru, który przerzuca Cię i spada na Ciebie. Efekty: wielki fioletowo-żółty siniak w miejscu mocno intymnym (odkryty dopiero w niedzielę), delikatnie skrzywiony hak przerzutki i odczepiony od kierownicy licznik (w pierwszej chwili myślałem, że urwany, ale na szczęście okazało się, że to tylko złudzenie. W końcu legenda Cateye Enduro skądś musiała się wziąć!). 


Na dojeździe do Karkoszczonki zaliczam jeszcze jedną efektowną glebę (miny turystów na szlaku bezcenne:D ) i od tego miejsca zaczyna się nasza dzisiejsza wspinaczka. 


Pogoda, która rano była wielkim atutem powoli zaczyna nam doskwierać. Kiedy dojeżdżamy do Przełęczy Salmopolskiej robimy dłuższą przerwę na jedzenie, uzupełnienie płynów i cukru i jak się później okazało także sen! Półgodzinna drzemka na trawie pod czerwcowym Słońcem doładowuje nam baterię i z nowym powerem ruszamy w stronę Malinowa (na samym szczycie mijamy też podjeżdżającą od strony Wisły Czarną Mambę, którą tutaj mocno pozdrawiamy:)


Pierwotny plan zdobycia Malinowa i Malinowskiej Skały modyfikujemy po drodze, kiedy stajemy przed wyborem: albo zaczynamy się wspinać czerwonym szlakiem do szczytu Malinowa, albo dalej jedziemy szerokim szutrowym zjazdem, który nie wiemy dokąd prowadzi, ale jest w dół! 


Oczywiście wybieramy opcję nr 2, która okazuje się genialną, widokową trasą, która doprowadziła nas do żółtego szlaku wiodącego na szczyt Gawlasu, który i tak planowaliśmy zdobyć. 


Z Gawlasu dalej już zielonym szlakiem zdobywamy Magurkę Wiślańską i Baranią Górę, skąd widoki były wprost genialne! 


Powoli zachodzące Słońce i błękitne niebo pozwoliły nam się rozkoszować widokiem na dumnie prężącą się Pierwszą Damę Beskidów – Babią Górę, na horyzoncie rysowały nam się Tatry, w oddali również Pieniny oraz Mała Fatra. 


Ze szczytu Baraniej zjeżdżamy do kamienistym i korzenistym zjazdem do samego schroniska, gdzie czekają na nas już nasze zarezerwowane łóżka, kolacja wieziona w plecach i oczywiście zimne brackie w barze :)



Dzień II

Pierwsza myśl po przebudzeniu – czuje się tak „ściągnięty” jak po dobrym botoksie i w swoim odczuciu nie jestem sam! Ale szkoda czasu na rozczulanie się! Wstajemy, jemy śniadanie, pakujemy się i ruszamy dalej, bo szkoda dnia na siedzenie w schronisku! Tutaj jednak okoliczności natury i towarzystwo przypadkowo spotkanego Pana Leśniczego okazują się silniejsze. Teoretycznie szybkie śniadanie przeciąga się do prawie godzinnej sjesty na słonecznym tarasie i wysłuchaniu niezliczonych historii z bardzo ciekawego i bujnego życia leśniczego :)



Kiedy już udaje nam się spakować i sprawdzić sprzęt ruszamy! A tutaj jakże miła niespodzianka – prawie 10 minut zjazdu. Najpierw szeroką szutrówką, potem nieco bardziej wyboistą, błotnistą i kamienistą ścieżką, gdzie Godżinx niestety ma pecha i zatrzymuje się czołem na korzeniach. Jego rower postanowił się zbuntować, a jeździec tego faktu nie przyjął do wiadomości! Skończyło się rozbitymi okularami i guzem na czole, który do końca dnia systematycznie się powiększa. 


Kiedy wszyscy ponownie już siedzieliśmy w siodłach ruszamy dalej w dół, tym razem asfaltową drogą, która doprowadza nas do czerwonego szlaku, który dla odmiany zaczyna piąć się szeroką i kamienistą drogą do góry. Na szczycie szybka sesja zdjęciowa, krótki odpoczynek, naklejenie kilku nowych plasterków i zaczynamy zjazd do Stecówki. Stąd później fajnym asfaltowym odcinkiem docieramy do Kubalonki, gdzie znajdujemy raj na ziemi – kiełbaska z grila i duże, lane Brackie – 10,50 zł (słownie: dziesięć złotych i pięćdziesiąt groszy!).

Po prawie godzinnym popasie, nieco rozleniwieni jednak ruszamy dalej i pomimo tego, że znów zaczyna się jazda pod górę, przeplatana wspinaczką, ani chęci ani sił nie brakuje. Po drodze znów nieco modyfikujemy naszą trasę omijając czerwony szlak wiodący przez szczyt Kiczory i na Stożek Wielki kierujemy się szlakiem niebieskim. 



Na końcu tego szlaku Godżinx, nasz ultra maratończyk i specjalista od OS-ów, postanowił jednak zdobyć szczyt Kiczory (co z tego, że nieświadomie). Kiedy się zorientował, że nie tędy droga my z Juniorem już czekaliśmy na szczycie Stożka i delektowaliśmy się zimną Coca-Colą :D Po krótkim odpoczynku i sprawdzeniu mapy ruszamy dalej. Przed nami jeszcze Mały Stożek, Soszów i Czantoria, a czasu coraz mniej…

Ze Stożka ruszamy czerwonym szlakiem, który zaczyna się niewinnie a po kilkuset metrach przeradza się w coś, co potrafi napsuć trochę krwi z jednej strony, a z drugiej sprawić mega wiele frajdy! Za rekomendację może świadczyć choćby to, że na jednym z nawrotów udaje mi się poczuć swąd spalenizny dobiegający do nozdrzy z zacisku tylnego hamulca! 



Ehhh, genialnie było, ale na dole jednak dochodzimy do wniosku, że czas, który został nam do pociągu nie pozwoli nam na realizację całej zaplanowanej trasy i pod szczytem Małego Stożka podejmujemy decyzję o zjeździe do Wisły. Oczywiście na tym odcinku też nie zabrakło atrakcji a sam żółty szlak do samego Łabajowa teraz jest ciekawym wyzwaniem – szlak stał się drogą zrywkową i cały poprzecinany jest uskokami, masą luźnych kamieni i korytami spływających z góry potoczków.


Żeby sprawiedliwości stało się zadość jeszcze tylko Motyl musiał zaliczyć lot przez kierownicę, co skutecznie udaje mu się na samiutkim końcu szlaku, ale jako, że jest specjalistą od miękkich lądowań i tym razem nie jest inaczej. Dzisiaj lądowiskiem było świeżutkie błotko, gwarantujące przy okazji piling opalonej na czerwono skóry.


Z Łabajowa kierujemy się do Wisły Uzdrowiska, kupujemy bilet na pociąg i korzystając z odrobiny czasu delektujemy się jeszcze ostatnim kufelkiem złotego, beskidzkiego napoju marki Brackie wymieniając doświadczenia i wrażenia górskiej wędrówki razem ze spotkanymi na dworcu współtowarzyszami niedoli, którzy jak się okazało pokonali w ten sam weekend bardzo podobną trasę do naszej.

Nieco więcej zdjęć TUTAJ