poniedziałek, 25 kwietnia 2016

Hanoi z wiecznie żywym Wujkiem Ho

Ostatnim punktem na mapie naszych wietnamskich wojaży było Hanoi, do którego w sumie docieraliśmy aż 3 razy :) Aż 3, bo Hanoi na ostatnie 9 dni wyjazdu stało się naszą bazą wypadową, z której ruszaliśmy i do Sapy, i na Cat Bę, i w podróż powrotną do Polski.

Za pierwszym razem Hanoi powitało nas utęsknionym, miłym chłodkiem, który po upałach w Hoi An i Hue wreszcie dał chwilę wytchnienia od żaru lejącego się z nieba. Ta przyjemna temperatura była efektem gigantycznej burzy, która przechodziła nad okolicą i którą widzieliśmy przez okna samolotu. Na szczęście w powietrzu nie mieliśmy okazji spotkać się z nią „twarzą w twarz”, ale w samym Hanoi co krok trafialiśmy na ogromne kałuże i mnóstwo oberwanych gałęzi i liści, które skutecznie zazieleniły chodniki w samym sercu starego miasta, gdzie znajdował się nasz hotel.

Nie ukrywam, że do Hanoi zmierzaliśmy z pewnym zniechęceniem, ponieważ obawialiśmy się tego wszystkiego, czym zmęczył nas Sajgon – tłumem, tłokiem i hałasem. Na szczęście obecna stolica Wietnamu okazała się pod tym względem zupełnie odmienna od Ho Chi Minh. I nie chodzi o to, że tłoku nie ma tu wcale, ale jest on zdecydowanie bardziej znośny niż na południu, a przejście przez jezdnie nie oznacza za każdym razem lawirowania pomiędzy falami motorków i skuterków. Z całą pewnością na wrażenie „mniejszej uciążliwości” wpływ miał też czas spędzony już w Wietnamie, który na dobre pozwolił nam już się oswoić z tutejszymi „urokami” miejskiego życia.


Poznawanie miasta zaczęliśmy w naszym stylu, czyli od przepysznej kawy ze słodkim skondensowanym mlekiem i lodem wypitej z widokiem na słynny czerwony Most Wschodzącego Słońca, Jezioro Zwróconego Miecza i Nefrytową Górę, które są jednymi z najpopularniejszych atrakcji turystycznych w całej stolicy. Potem niespiesznie ruszyliśmy w głąb starej części miasta, która pamięta czasy bytowania na tych ziemiach Francuzów i która architektonicznie łączy świat azjatycki i europejski w zgrabną całość.






W objęciach socjalizmu

Tym, co mocno rzuca się w oczy będąc w Hanoi, to fakt że niemal na każdym kroku otaczająca rzeczywistość przypomina o tym, że jesteśmy w stolicy republiki socjalistycznej. Wszechobecne czerwone flagi, godła ministerialnych budynków przyozdobione czerwonym herbem ze złotą gwiazdą, parki i skwery których patronami są Władimir Iljicz Lenin wraz z „kolegami z epoki”. Wszystkie one są jednak niczym w porównaniu do mauzoleum, jakim może się poszczycić Wujek Ho.




Wietnamska Mekka

Jest to miejsce, które będąc tutaj koniecznie trzeba zobaczyć. Nie jest to oryginalna budowla, bo jej pierwowzorem jest moskiewskie mauzoleum Lenina, jednak nie o architekturę tutaj chodzi. Największe wrażenie robią w tym miejscu tłumy, które każdego dnia przyjeżdżają tutaj, aby zobaczyć zmumifikowane ciało Ho Chi Minha. A dostać się do środka też nie jest łatwo. Najpierw trzeba odstać swoje w kilometrowej kolejce ciągnącej się wzdłuż gigantycznego prospektu przed budynkiem, oczywiście trzeba być ubranym godnie, zachować ciszę i powagę, a kiedy już uda się dotrzeć do środka jedyne na co można sobie pozwolić to szybki „rzut okiem” na „Ojca Wietnamu” i zrobić miejsce dla kolejnych odwiedzających. Oczywiście wszystko to pod czujnym okiem żołnierzy, którzy skrzętnie kontrolują czy aby przypadkiem ktoś nie wpadł na pomysł zrobienia zdjęcia wnętrza, co jest surowo zabronione. Zupełnie inaczej sytuacja wygląda na prospekcie, gdzie fotografowanie jest już w pełni legalne, a zrobienie sobie zdjęcia z mauzoleum w tle jest punktem obowiązkowym zupełnie jak zdjęcie z Wieżą Eiffla w Paryżu, Big Benem w Londynie czy krzywą wieżą w Pizie. Dodatkowego kolorytu tutejszym fotografiom bez wątpienia dodają wycieczki młodych pionierów, którzy ubrani w białe koszule, z czerwonymi apaszkami na szyjach lub czerwonymi wstążeczkami wplecionymi w warkocze dowożeni są tutaj dziesiątkami autokarów.





Szlajając się po Hanoi odwiedziliśmy jeszcze wiele ciekawych miejsc, m.in. Świątynię Literatury, klasycystyczny gmach wietnamskiej opery, budynek giełdy papierów wartościowych, czy „Hanoi Hilton” czyli ciężkie więzienie, które wykorzystywane było przez francuskich kolonialistów, a potem przez Wietnamczyków w trakcie konfliktu ze Stanami Zjednoczonymi, które stanowi pewnego rodzaju odmianę od wszechobecnych chyba w każdym wietnamskim mieście muzeów mówiących o wojennych zmaganiach z amerykańskimi imperialistami.









Epilog

Hanoi było ostatnim punktem naszej wietnamskiej przygody i mimo, że spędziliśmy w tym niesamowitym kraju bite cztery tygodnie, podobnie jak Himalaje, Wietnam pozostawił w nas niedosyt, który kiedyś zapewne znów zawiedzie nas w te strony. Przede wszystkim jednak Wietnam okazał się idealnym miejscem na pierwszą azjatycką podróż z Leonem, które MEGA pozytywnie zaskoczyło nas w porównaniu z Azją którą znaliśmy z wcześniejszych eskapad i z Azją do której się pakowaliśmy, ale o tym zapewne w którymś z kolejnych wpisów :)

niedziela, 24 kwietnia 2016

W Smoczej Zatoce


Ostatnie dni „w rozjazdach poza Hanoi” spędziliśmy w zatoce Ha Long. Nie wybraliśmy jednak zatłoczonego, turystycznego miasta, a mniej komercyjną alternatywę, wyspę Cat Ba, która okazała się jeszcze mniej turystyczna niż się spodziewaliśmy.

Miasteczko leży wśród porośniętych egzotyczną zieleniną skał i "żyje" z turystów lub tego, co uda się złowić się w zatoce. My mieliśmy to szczęście, że kiedy tu gościliśmy więcej było rybaków niż turystów :)




Przez to właśnie człowiek czuje się trochę jak na wczasach w Rewalu. Można iść do portu, można iść na plażę i można obejść całe miasteczko w sumie w 2 godziny. A co potem? Wszystko to samo tylko w różnej kolejności przez wszystkie dni pobytu. Cat Ba ma jednak jedną zdecydowaną przewagę nad Rewalem – jest bazą wypadową w stronę Ha Long Bay.







A co o samym Ha Long Bay można napisać? Legenda mówi, że wystające z wody skały to łuski z grzbietu wielkiego smoka, który wylądował w tym miejscu, aby bronić Wietnamczyków przed najeźdźcami. Jeśli rzeczywiście tak było to smok musiał być gigantyczny, bo wikipedia mówi, że zatoka zajmuje ponad 1500 km2, a samych wysepek-łusek jest kilka tysięcy :) Więcej nie ma chyba co pisać, lepiej pooglądać :)


















Blisko "dachu" Wietnamu

Sapa to miejsce, na które szczerze powiedziawszy najbardziej liczyłem, podczas naszego wyjazdu. Na samiuteńkiej północy Wietnamu, niemal na granicy z Chinami i prawie w cieniu najwyższej góry całych Indochin – Phan Xi Pang.

Samo jednak nasze dotarcie do Sapy, przez pewien okres czasu, że względu na pogodę stało pod znakiem zapytania. Tym razem jednak, w przeciwieństwie do Hue i Wietnamu Centralnego, wszystkie znane nam pogodynki mówiły, że w planowanym przez nas terminie, na miejscu będzie lało jak z cebra, co rzeczywiście nie zachęcało do górskich wędrówek. A w sumie po co jechać w góry, jeśli pogoda nie puści na szlak?


Koniec końców postanowiliśmy jednak zaryzykować! Ileż to razy w Skawinie było szaro-buro i pogoda wskazywała raczej że z gór nici, a wystarczyło tylko minąć Myślenice, wyjechać spod krakowskiego smogu i cieszyć się horyzontem z błękitnym niebem ponakłuwanym górskimi szczytami.

Kiedy na miejscu wysiedliśmy z autobusu to już wiedzieliśmy, że ryzyko się opłaciło i pogodynki „ciut” rozminęły się z prawdą. Nie pozostało nam więc nic innego jak tylko znaleźć hotel, zrobić rekonesans i szykować się na jutro, na pierwszą wycieczkę Kierownika po azjatyckich górkach.











Oczywiście z młodym najwyższych szczytów nie zdobyliśmy, ale co kilometrów przetuptaliśmy i co się naoglądaliśmy to nasze. W dalszym ciągu jednak zastanawiam się co było większą atrakcją – rdzenni mieszkańcy mijanych przez nas wiosek dla nas czy małe białe dziecko dla nich :)