Polak podobno nie wielbłąd i pić
musi. Oczywiście nie musi na umór, ale będąc w kraju gdzie ilość śmieci
walających się po ulicach wskazuje na spore stężenie wszechobecnych bakterii,
napoje wysoko procentowe traktowaliśmy bardziej jako lekarstwo niż używkę.
A skoro alkohol miał być
lekarstwem to i jego zakup odbywał się prawie jak na receptę!
Najpierw trzeba było znaleźć
jeden z tutejszych sklepów monopolowych, tzw. wine shop, a potem zmierzyć się z
kolejką i wąskimi barierkami prowadzącymi do okienka, będącego zarówno kasą i
jak i punktem wydawania kupionego asortymentu.
W sumie nic trudnego, ale było to
zajęcie czasochłonne bo znaleźć te sklepy wcale nie było łatwo. A z drugiej
strony do najłatwiejszych też nie należało, bo strojąc w kolejce trzeba było
wykazać się anielską cierpliwością i uodpornić się na dosyć intensywny zapach
moczu… Uwierzcie, że przy każdym z nich miałem wrażenie, że moczem bardziej
śmierdzi tutaj niż w niejednym dworcowym szalecie…
Pocieszające było to, że kojące
właściwości kupowanych specyfików działały na wszystko :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz