niedziela, 13 kwietnia 2014

Pieniądze szczęścia nie dają, ale zakupy…

Nie skłamię, kiedy napiszę że poza górami był to jeden z głównych celów tutaj – taki mały górski shoping :) Kiedy pierwszy raz przespacerowaliśmy się ulicami Kathmandu nie za bardzo wiedzieliśmy, gdzie się patrzeć bo na każdym kroku rzucały nam się w oczy miliony puchówek, goretexów, spodni i innego szpeju. I wszystkie opatrzone znanymi nam logami – Mammut, The North Face czy Millet.

Powstrzymywaliśmy się jednak przed rzuceniem na to wszystko i cały czas w myślach powtarzaliśmy sobie – dopiero jak wrócimy z gór!

Dokładnie po 2 tygodniach przyszedł ten wyczekany moment!

Zaraz po śniadaniu ruszyliśmy na mały rekonesans no i uczucia były mieszane. Wszystkiego pełno, kolorów aż nadto, ceny powalająco przyjazne tylko w większości przypadków z jakością bywało różnie. Nie znaczy to jednak, że wszystko było do kitu. Zdecydowanie nie, tylko trzeba było się tego wszystkiego naszukać :)





A i same poszukiwania były śmieszne. Czasami rozmiar rozmiarowi nierówny – jedna „eMka” była za krótka, a druga z tego samego modelu, też „eMka” była taka, że na końcach rękawów można by jeszcze supełki zawiązać. A kiedy już rozmiar udało się dopasować to kolory już nie pasowały i trzeba było szukać dalej. Tutaj z pomocą przychodzili sami sprzedawcy, którzy czasami zostawiali nas w swoich sklepikach i biegli do sąsiadów szukać odpowiednich kolorów :)




Koniec końców obkupiliśmy się tak jak planowaliśmy, ale kosztowało nas to o wiele więcej energii niż można było się spodziewać. No ale z drugiej strony – nieustanne negocjacje, udawane wychodzenie ze sklepu, wracanie, strzelanie „negocjacyjnych fochów” i inne tego typu sztuczki muszą być męczące :)

Mieć 86 lat i pić whiskey na ulicy

sobota, 12 kwietnia 2014

Wesoły autobus do Kathmandu mknie…

Niestety wszyscy chcieliśmy, aby on mknął ale niestety okazało się to niemożliwe…

Kiedy w Indiach jechaliśmy autobusem z Fort Kochin do Munnaru, wydawało nam się że tamten autobus się turlał… W Nepalu brakło nam pomysłów jak nazwać pokonanie przez nasz autobus dystansu niespełna 7 km w prawie godzinę? Dodam, że po drodze nie natrafiliśmy na ani jeden korek :P





Ścisk, gwar, trajkotanie wypindrzonych nastolatek przy którym dźwięk szlifierki kontowej byłby balsamem dla uszu i krzyczące z radiowych głośników hity porywające do śpiewania prawie cały autobus…





Tak w telegraficznym skrócie wyglądało to 7 kilometrów na końcu których pan „konduktor” jeszcze próbował nas oszwabić z ceną biletów. Na jego nieszczęście nie trafił na „turystów z przewodnikami” i kiedy zażądał od nas 500 Rupi za kurs, podyskutowaliśmy sobie na temat tego ile do tej pory płacili wysiadający tubylcy, wypłaciliśmy mu kwotę którą MY uznaliśmy za należną i najzwyczajniej w świecie sobie poszliśmy. Autobus nie ruszył za nami w pościg, więc chyba zaproponowana przez nas cena była uczciwa :)

Ucz się ucz, bo nauka to potęgi klucz!

Pamiętacie pamiętniki, które prowadziło się w podstawówce? Takie, które dawało się znajomym do wpisania „na wieczną pamiątkę” i inne takie? W tych właśnie pamiętnikach można było przeczytać później bardzo wartościowe i pouczające hasła, które znajomi dedykowali i polecali do zapamiętania!

Tutaj tego typu hasła można przeczytać w zupełnie innych okolicznościach, np. na budynkach szkół :) W końcu od najmłodszych lat warto już wiedzieć, że małżeństwo może poczekać, a nauka jest najpotężniejszą bronią :)


Ostatnia prosta...

Ośnieżone szczyty zostały już dawno za nami. Mniejsze szczyty bez śniegu też już zniknęły nam z oczu dzięki niskim chmurom i słabej przejrzystości powietrza, a przed nami cały czas wiła się kręta droga w dół. Nawet kolejne napotykane po drodze wioski nie cieszyły już tak bardzo jak idąc do góry, zwłaszcza że każdej z kolejnych wiosek było coraz bardziej gwarno i coraz bardziej „indyjsko”. 







Wszystkie napotkane autobusy kusiły, ale my cały czas walczyliśmy ze sobą. I tak przez kolejne 2 dni, które dłużyły się nam niesamowicie… 



Pewnym urozmaiceniem był nocleg w ostatniej i najbardziej turystycznej na tym treku miejscowości – Pati Bhanjyang :) Z jednej strony wypasione – jak na tutejsze warunki, hotele w których zatrzymali się wszyscy mijani przez nas po drodze turyści, z drugiej strony mieszające się z przepychem, normalne życie tutejszych ludzi. I tak zaraz obok „europejskiego” hotelu z wypasioną restauracją na tarasie dla turystów, można było wyglądać jak wygląda tutejsza impreza z okazji ubicia jakiegoś zwierza i przyrządzanie świeżego mięsa. A dodatkiem do wszystkiego był widok przedniej zabawy tutejszych dzieci – ganianie z młodą kózką :)



Wszystko to było idealnymi okolicznościami przyrody do wypicia ostatniego już górskiego Everesta, kupionego w lokalnym sklepie z koszulami, pościelą, kokardkami do włosów i japonkami przyozdabianymi brylancikami a’la Swarovski :)

Rano zastanawialiśmy się czy aby na pewno mamy w sobie jeszcze tyle samozaparcia żeby zejść na dół o własnych siłach i czy może lepszym rozwiązaniem nie będzie złapanie jakiegoś autobusu do Kathmandu. Tutejsza rzeczywistość jednak zmusiła nas do tego ostatniego wysiłku… Okazało się, że niby ostatnia duża, turystyczna miejscowość, ale o autobusie można tylko pomarzyć. Mimo, że na mapie krzyżowały się tutaj 2 drogi, w tym jedna z Kathmandu, ale autobusu można tu ze świecą szukać, bo żaden tutaj nie dojeżdża…



Więc nie pozostało nam nic innego jak tylko ostatni raz zarzucić na plecy nasze garby, zapłacić za wejście do jeszcze jednego parku narodowego przez który musieliśmy przejść i dojść do upragnionego już dworca autobusowego.

piątek, 11 kwietnia 2014

Nie ma, nie ma, nie ma wody na pustyni

Co prawda góry to nie pustynia, ale i tutaj czasami pojawiały się mniejsze lub większe problemy z wodą do picia. To znaczy trochę te problemu stwarzaliśmy sobie sami, bo woda była dostępna w zasadzie w każdym napotkanym sklepie, ale nasze sumienia nie pozwalały nam płacić za nią tyle ile sobie za nią życzyli :)


Na dole butelka wody kosztowała jakieś 20-30 Rupi czyli ok. 60-90 groszy za litr wody. W górach ta cena rosła do jakiś 250-300 Rupi czyli już sporo więcej i zdecydowanie dużo jak na wodę – w końcu była to połowa ceny Everesta :)


Naszym sposobem na te ceny były puste butelki i tabletki do odkażania wody, dzięki którym piliśmy dokładnie tę samą wodę co tubylcy. Wystarczyło nabrać wody do butelki, dorzucić magiczną tableteczkę z aktywnymi cząsteczkami srebra lub chloru, odczekać pół godziny, a potem korzystać z wody do woli :)


Potwierdzeniem tego, że to działa niech będzie fakt, że nikt z nas przez cały wyjazd nie doznał żadnych problemów żołądkowych ani nie spędził w toalecie więcej czasu niż ustawa przewiduje :)

I to, co w oszczędnościowym kontekście tego wpisu najważniejsze – za 100 tabletek dających nam 100 litrów wody zdatnej do picia zapłaciliśmy całe 3 dolary :D

czwartek, 10 kwietnia 2014

Zmiana klimatu

Odkąd tylko ruszyliśmy z Sybrubesi, które było sporym miasteczkiem, każdego dnia nocowaliśmy w małych, przytulnych wioskach. W większości przypadków przygarniani przez życzliwych ludzi, którzy za to, że u nich jedliśmy kolacje i śniadania, nawet nie chcieli od nas pieniędzy za nocleg.

Kluczem było unikanie „turystycznych” wiosek wskazywanych przez nasz przewodnik jak i tutejszych Guidów prowadzących zorganizowane wycieczki. My każdego dnia wybieraliśmy wioskę „przed” bądź wioskę „za”.

Dzięki temu zyskiwaliśmy wiele. Przede wszystkim klimat zbliżony do znanego nam z małych, górskich schronisk z przyjaznymi ludźmi, którzy nie wzięli się w górach przez przypadek. Do tego niesamowite jedzenie przygotowywane w zaciszu domowej kuchni. No i jeszcze jedno – brak tłumów przy wieczornej grzejącej kozie :)

Dokładnie na coś takiego nastawialiśmy się do samego końca naszego marszu. Zaskoczenie jednak przyszło nieco wcześniej – w czwartek, 2 dni przed zejściem na sam dół.

Wszyscy turyści zostali w Khutumsang, a my tradycyjnie postanowiliśmy iść dalej. No i poszliśmy…


Po nieco ponad godzinie marszu naszym oczom ukazała się w oddali wioska. Pierwsze zaskoczenie – dźwięk klaksonu dobiegający z dołu. Dźwięk niesłyszany przez nas od 2 tygodni, a sygnalizujący jedno – powrót do cywilizacji...

Zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że kiedyś z gór trzeba będzie zejść, ale nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, że w takim stylu. Kiedy tylko weszliśmy do wioski, w jednej chwili staliśmy się gwiazdami wieczoru – byliśmy jedynymi turystami, którzy zdecydowali się zostać tutaj na noc!




Otworem przed nami stanęły tutejsze sklepiki oferujące w zasadzie to samo, co Szerpom udało się wynieść do góry, ale za połowę, a w niektórych przypadkach nawet 1/3 górskich cen. Hitem oczywiście okazał się Everest Beer, który wypity na trawce w towarzystwie zaciekawionych „autochtonów” smakował prawie tak dobrze jak w słonecznym Gosaikund :)

A sama wioska wcale nie okazała się taką pospolitą wioską! Przypominała już nieco bardziej miasteczko, ale UWAGA! W przewodniku słowem nie wspomniano o tym, że odjeżdża stąd autobus do Kathmandu. Czas jazdy – ok. 4 godziny, cena biletu – 2,5 dolara :)



środa, 9 kwietnia 2014

Ostatnia noc w wysokich górach

W przewodniku wyliczyliśmy, że robiąc dokładnie to, co zaplanowaliśmy, czekało nas bite 8 godzin marszu. Najpierw wyjście na przełęcz na 4600, potem ostro w dół, żeby na koniec wyjść jeszcze na 3700 i tam spędzić ostatnią noc powyżej 3000.

Zanim jednak ruszyliśmy Jaro postanowił się rozgrzać/zmęczyć* i strzelić sobie pokazowe "selfie" jeszcze przed startem (* niepotrzebne skreślić) i jeszcze przed wschodem słońca pobiegł na punkt widokowy, ustalając chyba jednocześnie nieoficjalny rekord Gosaikund, bo z tego co dzień wcześniej mówił nam lokales – szybkim tempem na górę szło się 45 minut. Nasz reprezentant górę i dół zrobił w pół godziny :)




Potem jeszcze tylko szybkie śniadanie i let’s go! Sama przełęcz też poszła nam nieźle, bo 400 metrów zrobiliśmy w nieco ponad godzinkę. Jeszcze tylko zdjęcie na „mini szczycie” obok – 4610 i lecimy na dół.





Przynajmniej tak miało być w założeniu… No i na początku rzeczywiście było. Ale kiedy minęliśmy chatkę w Phedi i miejsce katastrofy lotniczej z początku lat dziewięćdziesiątych, ścieżka jeszcze troszkę prowadziła w dół, a potem góry znów postanowiły pokazać pazurki… Na mapie nie wyglądało to tak strasznie, ale jednak dawało do myślenia… ok. 500 metrów w pionie i 2,5 godziny marszu do następnego punktu…



Śmialiśmy się, że na którymś podejściu chyba zyskaliśmy uznanie tubylców, bo kiedy kolejny raz wspieliśmy się po niemal pionowych, kamiennych schodach, na górze czekał taras widokowy, miejsca do siedzenia i lokalny sklepik, z którego mijający nas autochtoni chętnie korzystali. My, kiedy weszliśmy na samą górę, rzuciliśmy po sobie spojrzenia mówiące „ok, chwila na łyk wody i wyrównanie oddechu” i, ku zaskoczeniu lokalesów, ruszyliśmy dalej :)

Ale droga tego dnia dłużyła nam się niemiłosiernie. Góra, dół. Góra, dół i jeszcze raz – góra, dół. Dodatkowo wcale nie pomagały twarde, kamienne ścieżki które na zejściach masakrowały nasze pięty, a swoje trzy grosze dorzucało jeszcze słońce, które akurat tego dnia postanowiło nad jeszcze nieco przypiec…

Kiedy dotarliśmy do Ghopte, gdzie tradycyjnie kończą się dzienne odcinki komercyjnych treków, wiedzieliśmy, że musimy w sobie wyłuskać jeszcze nieco energii, i rzucić wyzwanie kolejnym 300 metrom…
Ten jednak zdecydowanie się opłacił :)


Po pierwsze - znów okazało się, że zanim jeszcze dotarliśmy do celu, tam czekał już na nas darmowy nocleg – a jakże by inaczej, u brata gospodyni z Ghopte, u której jedliśmy obiad :)

Po drugie – klimat tego miejsca. Chata położona na samiuteńkim siodle przełęczy. Zewsząd otoczona górami, z przeszklonym logde i gorącą kozą na samym środeczku. Do tego prawdziwa kawa i jedzenie pretendujące do jednego z najlepszych! Ot, idealne miejsce na pożegnanie z wysokimi górami!



wtorek, 8 kwietnia 2014

Gosaikund – ziemia obiecana :)

Po doświadczeniach wczorajszej burzy śnieżnej dzisiaj nieco ostrożniej i bardziej uważnie zaczęliśmy spoglądać w niebo. Co prawda mieliśmy jeszcze trochę zapasu czasu na wypadek jakiejś nieprzewidzianej pogodowej wpadki, ale plan na dzisiejszy dzień był bardziej restowy niż ambitny.

Cel był jeden – dotrzeć do Gosaikund, czyli na prawie 4400 metrów, tam przenocować, a przy okazji pospacerować wokół świętych jezior i wdrapać się na punkt widokowy, z którego widać w oddali wiecznie białe szczyty ośmiotysięczników – Annapurny i Manaslu.





Droga najpierw wiodła ku przełęczy na 4200, a potem delikatnie wznoszącym się trawersem do samego już Gosaikund. Z pierwszym odcinkiem uporaliśmy się bardzo szybko. Drugi też nie poszedł gorzej, ale co chwilę przerywały go salwy śmiechu, kiedy to po czym idziemy i dokąd idziemy porównywaliśmy do drogi Drużyny Pierścienia zmierzającej do krainy Krasnoludów :)











Samo Gosaikund przywitało nas darmowym noclegiem, chmurami nad punktem widokowym oraz kotłującymi się cirrusami i cumulusami nad przełęczą, która mieliśmy zaplanowaną na jutro. Ze względu na powyższe, wyjście na punkt widokowy nie miało absolutnie żadnego sensu. Wycieczka dookoła jezior również, bo widzieliśmy je wszystkie z góry i niczym nie różniły się od Morskiego Oka, a przełęcz zaplanowana była dopiero na jutro.

Co więc należało zrobić? Rozpocząć jak najbardziej zasłużony dzień restu :)