wtorek, 31 sierpnia 2010

Barbacoa czyli grillowanie!

Dawno nie było o jedzeniu, prawda? Więc tradycji musi stać się zadość i ponownie muszę napisać o czymś smacznym. Wspominałem już o panujących tutaj zasadach jedzenia w kupie – albo wszyscy razem wieczorem wychodzą coś zjeść do restauracji albo wszyscy zwalają się do kogoś, gdzie gotuje się wspólnie lub objada wspólnie tego, do kogo przyszliśmy i kto akurat miał coś ugotowane. I nieważne, że gotował tylko dla siebie, a zwaliło się prawie 20 osób! Nie samo nasycenie się jest najważniejsze, a wspólne spędzenie czasu i celebrowanie samego jedzenia.

Pierwszy taki wieczór już opisywałem, kiedy to my byliśmy tymi objedzonymi. Ale po naszym powrocie z Sevilli sytuacja obróciła się na naszą korzyść i to my byliśmy tymi, którzy objadali. A było z czego objadać, bo wspólnie świętowaliśmy urodziny Juana, które przyjęły formę barbacoa czyli bardzo popularnego i lubianego w Polsce grillowania.

No właśnie! Grillowanie jest chyba jedyną praktyką tutaj, która wygląda dokładnie tak samo jak u nas. Każdy, kto pojawił się na grillu przyniósł ze sobą jakieś „wpisowe” czyli przeróżne mięsa, szaszłyki, napoje mniej czy bardziej wyskokowe no i oczywiście prezenty dla Jubilata. My z naszym prezentem w Polsce nie bylibyśmy zbyt oryginalni, ale tutaj prezent był wyjątkowy – butelka polskiej Żubrówki to coś, co jest tutaj bardzo lubiane, a tym samym baaaaardzo cenne, o czym świadczyła zadowolona mina Juana :)

Drugi raz mieliśmy okazję grillować wczoraj wieczorem. I choć też było podobne do naszego polskiego grillowania to miało swój specyficzny klimat. Wszystko za sprawą miejsca gdzie grillowaliśmy – tarasu w domu znajomych, z którego roztacza się widok na jeden z licznych placyków starego miasta w Tarifie, gdzie tradycyjnie wieczorem toczy się życie towarzyskie i artystyczne lokalnych gitarzystów i multiinstrumentalistów, których można spotkać tu na każdym kroku.



A co się tutaj grilluje? Dosłownie wszystko. Oprócz tradycyjnych u nas kiełbasek, szaszłyków, skrzydełek, piersi i udek z kurczaka, karkówki czy innych rzeczy na ruszcie można znaleźć także dużo warzyw, które tutaj są na żywieniowym porządku dziennym czyli bakłażany, papryki i duuuużo pomidorów!


Dzisiejszy wieczór też zapowiada się smakowicie. Jeden z naszych współlokatorów wyjeżdża jutro do Senegalu i zaprosił nas na dzisiejszą kolację, której daniem głównym ma być tradycyjna potrawa kolumbijska… Wrażeniami na pewno się podzielę przy kolejnej okazji!

Akcja „Sprzątanie Świata”

Co prawda Sprzątanie Świata odbywa się co roku w trzeci weekend września, ale w tym roku w Tarifie zagościło ono nieco wcześniej… A wszystko za sprawą Nico i „Starszej Pani, która musi zniknąć”. W związku z wyjazdem Niko, na którego wynajęte jest mieszkanie Seniora Antonia miała przyjść zobaczyć w jakim jest ono stanie…

Z racji tego, że jest to prawdziwy dom otwarty i przetaczają się przez nie tabuny ludzi zawsze ktoś coś zostawi nie tam gdzie powinien, tutaj coś upadnie, a ktoś zapomni podnieść i wszystko wygląda zgodnie ze słowami piosenki Elektrycznych Gitar:

” zapuściłem się to zdrowo coraz wyżej piętrzą się graty 
kiedyś wszystko poukładam teraz się położę na tym 
to mi się wreszcie należy więc się położę na tym „

No właśnie… :) Wczoraj przyszło to „kiedyś” i trzeba było się nieco ogarnąć… Polly w udziale przypadła łazienka, więc postanowiłem ją wesprzeć i spotęgować wrażenie z telewizyjnych reklam środków czyszczących w myśl „przed” i „po”!



PS.
Mamuś, to była naprawdę wyjątkowa okazja i na szczęście Seniora Antonia nie będzie sprawdzać porządku na moim biurku. Uffff… :)


Zdobywycy - nowa świecka tradycja

Będąc przy Giblartarze koniecznie muszę wspomnieć o pewnej świeckiej tradycji, która narodziła się tam w czasie naszego pobytu. Konkretnie chodzi o zdjęcie „zdobywców” :)

Kiedy wchodziliśmy na szczyt mieliśmy nieodparte wrażenie, że jesteśmy na naszej ukochanej Jurze Krakowsko – Częstochowskiej. Co prawda widok oceanu nieco burzył te odczucia i ale biel skał jednak podtrzymywała w nas wrażenie znajomości tego krajobrazu. 

Czując bliskość jurajskich klimatów przypomniało nam się zdjęcie, które zrobiliśmy w zeszłym roku w trakcie świętowania na Jurze pięciolecia naszej matury. Wtedy powstało zdjęcie, które prezentuję poniżej.



A tak prezentuje się wersja Gibraltarska tej samej pozy. Wyszło chyba całkiem podobnie, prawda?


I może warto ogłosić konkurs? Pytanie jest następujące: Gdzie powstanie kolejne zdjęcie z serii „zdobywcy”? Na odpowiedzi czekam w komentarzach, a co będzie nagrodą ustalę przy innej okazji :)

Tańczący z małpami

Będąc tutaj jakoś tak dziwnie wychodzi, że wbrew upartej opinii, niedziela jest najaktywniejszym dniem w tygodniu. Nie inaczej było i w ostatni siódmy dzień tygodnia, kiedy to postanowiliśmy się wybrać na Gibraltar.

Miejsce wyjątkowe dla Polaków, którego nieodwiedzenie będąc tak blisko byłoby po prostu grzechem. Tak więc z samego rana wpakowaliśmy się w autobus i pełni energii zostaliśmy dowiezieni prawie pod samą granicę Hiszpanii i Wielkiej Brytanii. Przekroczenie granicy poszło niezwykle sprawnie, choć chyba pierwszy raz w obrębie strefy Schengen musiałem pokazać dowód tożsamości :)

A czym nas przywitał Gibraltar? Przede wszystkim strefą wolnocłową, z które postanowiły skorzystać dziewczyny i wędrówka od perfumerii do perfumerii wydawała się nie mieć końca… A cały czas ta właściwa wędrówka zaplanowana na dzisiejszy dzień ciągle była przed nami… No właśnie! Wędrówka… Głównym gwoździem programu było wejście na szczyt skały, która jest znakiem rozpoznawczym Gibraltaru i sięga ponad 400 metrów wysokości. 



Droga była nieco męcząca (lejący się z nieba żar i niewielkie ilości wody, w którą byliśmy wyposażenie), ale kto jak kto – my wiedzieliśmy, że choć by się waliło i paliło i tak damy radę! No i nie pomyliliśmy się! Ba! Na szczycie byliśmy szybciej niż wskazywały na to wszystkie tabliczki i kierunkowskazy, a brak wody i zmęczenie sukcesywnie pokonywane było przez zapierające dech w piersiach krajobrazy.


Na samym szczycie udało nam się spotkać równie znane jak sama skała – gibraltarskie małpy, które jednak okazały się nieco przereklamowane. Niby miały być złośliwe, miały kraść wszystko niczym sroki, a one w większości po prostu spały… Czyżby sjesta udzielała się nawet małpą?


Po zdobyciu szczytu obowiązkowym punktem programu była jeszcze sesja zdjęciowa na chyba jedynym takim lotnisku na świecie! Tutejsze lotnisko wbrew normalnym wyobrażeniom na temat tego typu obiektów przecięte jest 4 pasmową drogą, ścieżką rowerową i chodnikiem… A co jak przylatuje samolot? Na jednym i drugim krańcu lotniska włącza się czerwone światło dla rowerów, pieszych i samochodów, potem ląduje samolot, a potem wszystko wraca do normy :)


Więcej zdjęć z całej gibraltarskiej eskapady zobaczyć można TUTAJ

PS.
Pamiętacie może reklamę margaryny Manuel? Nam przypomniała się ona dzisiaj rano przygotowując prowiant na nasze wojaże :)


poniedziałek, 30 sierpnia 2010

Z ostatniej chwili!

Dzisiaj ok. godziny 16 Agata pływała w oceanie!! To kolejna przełamana bariera po spróbowaniu krewetek w Sevilli :)

Tym razem rowerowo

W poprzednim wpisie było o tym, że niby blog rowerowy a o rowerach od dłuższego czasu nie ma ani słowa, więc teraz postanowiłem to nieco zmienić. Ale aby to zrobić trzeba muszę cofnąć się kilka dni i znów na moment wrócić do gorącej Sevilli.

Będąc tam przez kilka dni udało mi się znaleźć kilka rowerowych smaczków, o których kilka słów i zdjęć poniżej.

Pierwsze, co urzekło mnie w tym mieście, pod względem rowerowym, to chyba nieograniczona ilość dróg rowerowych, które ciągną się wzdłuż każdej ulicy, krzyżują się z nimi i po prostu są tam tak naturalne, jak gdyby każdy mieszkaniec Sevilli umiał jeździć na rowerze zanim nauczy się dobrze mówić lub w ogóle chodzić. Każda ścieżka jest wyraźnie odznacza się od chodnika innym kolorem (ścieżki są zielone), są na nich normalnie namalowane pasy organizujące ruch rowerów, przejście dla pieszych w miejscach, gdzie krzyżują się z chodnikami i w ogóle mam wrażenie, że spełniają wszystkie wymogi, które u nas charakteryzują tylko autostrady! :)




A co jeśli w wyląduje się w Sevilli bez roweru? To też nie jest absolutnie żadnym problem. Na każdym większym skrzyżowaniu w centrum miasta, przy każdym większym lub mniejszych skwerku lub placyku rower można sobie najzwyczajniej w świecie wypożyczyć! Kosztuje to niewielką ilość Euro, my jednak nie skusiliśmy się na tą formę zwiedzania miasta, choć nie ukrywam, że była ona kusząca!


W Sevilli udało mi się znaleźć również kilka sklepów rowerowych, ale zawsze przechodząc koło nich albo były zamknięte, bo było już późno, albo były zamknięte, pomimo tego, że było jeszcze wcześnie… No ale! Sjesta rządzi się swoimi prawami :)


Ciekawostką są też rowery porzucone… Co krok w zasadzie można znaleźć rowery, które zostały przypięte do jakiejś barierki czy znaku drogowego, a potem ich właściciele o nich kompletnie zapomnieli. Poniżej przykład jednego z takich biednych, który jednak jeszcze jakoś się trzyma i być może właściciel przypomni sobie o porzuconym kiedyś rumaku, nim będzie już za późno :)


Największą jedna perełką rowerowego spojrzenia na Sevillę była liczba spotykanych na drodze wozów serwisowych największych na świecie ekip kolarskich. Na pierwszy ogień trafiła się ekipa Rabobanku, która rozkładała się przed hotele niedaleko naszego mieszkania. Dzień później jedną z głównych ulic przejechał peleton kolarzy z grupy Katiusza, a potem przez przypadek znaleźliśmy 2 samochody i autokar HTC Columbia, w której jeździ Andre Greipel – triumfator dąbrowskiego odcinka tegorocznego Tour de Pologne!


Jak się później okazało (nieoceniona pomoc Mr Google) wszystkie te ekipy to przygotowania do inauguracji tegorocznej Vuelty, która rozpoczęła się w sobotę… My niestety uciekliśmy z Sevilli już w piątek, ponieważ byliśmy zaproszeni na urodzinowe grillowanie Juana, który gościł nas u siebie w Sevilli.



PS. 
Jeden z powodów dla którego nie zdecydowaliśmy się na korzystanie z rowerów w Sevilli. Temperatury w sierpniu sięgają tam astronomicznych poziomów… Dowody poniżej!


Blogowe roztrojenie jaźni

Dawno, dawno temu, kiedy powstawał ten blog miał on być z założenia blogiem rowerowym, gdzie podobnie jak tysiące innych użytkowników portalu bikestats.pl relacjonowałbym swoje wypady i wyprawy rowerowe. Z resztą sama jego nazwa – „w siodle – blog rowerowy” już o tym świadczy…

Potem z bloga rowerowego zrobił się blog o wszystkim i o niczym, czyli zaczęły tutaj lądować relacje z wszelkich przejawów aktywności. Nie tylko stricte sportowej czy rekreacyjnej, ale także z wszystkich innych dziedzin życia młodego człowieka, które warte były opisania. 

Zaglądając jednak na bloga od czasu kiedy jestem w Hiszpanii, mam wrażenie, że stał się on blogiem stricte kulinarnym, gdzie co chwila przemycane są jakieś smaki czy pisząc o odczuciach i obserwacjach Andaluzji siłą rzeczy na pierwszy plan i tak wychodzi jedzenie… A skoro tak, to koniecznie napiszę o dzisiejszym poranku!

Pobudka miała być o 9.00 ale wyszła 9.30, a plan na „dzień dobry” to joga na plaży przy akompaniamencie szumu fal oceanu… Każdy w zasadzie okrył się tylko tym, co było pod ręką i 15 minut po przebudzeniu powoli podążaliśmy w stronę plaży, która tutaj o tej porze jest jeszcze zupełnie pusta!

Po szybkiej lekcji oddychania Polly przeszła to tłumaczenia nam kolejnych układów i pozycji. Było z tego kupę śmiechu, a przy okazji uświadomiłem sobie, że nad rozciągnięciem swojego ciała będę musiał spoooooooooro popracować… Po jodze, która w moim wykonaniu wyglądała bardziej na robienie jakiś nieskoordynowanych ruchów niż na zaplanowane ćwiczenia, ale co tam! Przecież liczy się FUN! I idąc tym tropem zabawy było mnóstwo, bo po ćwiczeniach trzeba było wziąć prysznic, a jak on mógłby on wyglądać inaczej jeśli nie w „wielkiej wodzie”, która była tuż obok!



Po kąpieli, biczach wodnych z fal rozbijających się o plecy, które wyrzucały nieustannie chciały wyrzucić nas na brzeg przyszedł czas na śniadanie. Namierzyliśmy piekarnię i fruteriję (nie mam pojęcia jak to odmienić… w każdym razie taki nasz zieleniak-warzywniak) i puściliśmy się w wir zakupów! Pomarańcze, grejpfruty, banany, arbuz i pomidory! 

Po powrocie do domu od razu 2 bagietki wylądowały na patelni razem z ociupinką oliwy, Polly wzięła się za krojenie pomidorów i połączenie ich oliwą i ziołami, a ja wziąłem się za zrobienie owocowego koktajlu! Moimi ofiarami padło 10 pomarańczy, 2 grejpfruty, 3 banany i trochę mleka, a wszystko to potraktowałem blenderem… 



Wyszła nam iście królewska uczta, w sam raz na początek kolejnego cudownego dnia w Tarifie!


PS. Niewtajemniczonym przypominam, że ten post, podobnie jak wszystkie na tym blogu, które są sprzed grudnia 2010 pochodzą z mojego poprzedniego bloga - visvis.bikestats.pl, który z założenia jest blogiem stricte rowerowym :)

bez komentarza :)

Miał być wpis z prawdziwego zdarzenia... W sumie opisywać też co jest, ale tak jakoś wyszło, że wygrało Stare Dobre Małżeństwo no i...

No i w tym miejscu miała być reszta wpisu do posłuchania czyli link do YouTube.com i piosenki Starego Dobrego Małżeństwa o bardzo wymownym tytule "Czarny blues o czwartej nad ranem"... *

Niestety... czasami technika mnie nieco przerasta i nie wiem jak na ten blog wrzucić kawałek z YouTube tak, żeby działał tak jak Bóg przykazał... Być może uda się tym razem, kiedy wrzucę go jeszcze raz



 

* - piosenka, którą od przeważnie śpiewaliśmy na większości naszych wypadów "wczesnomłozieńczych", kiedy nikt jeszcze nie spał, a na zegarkach wybijała godzina 4 nad ranem :)

piątek, 27 sierpnia 2010

Sevilla i Tarifa od kuchni

Już pierwszy dzień pobytu w Hiszpanii udowodnił, że panujące tutaj smaki są zgoła inne niż te u nas. Nawet jeśli coś nosi miano kuchni hiszpańskiej, śródziemnomorskiej czy jakiejkolwiek innej inspirowanej tym regionem to będzie to tylko substytut…

Nie inaczej było i w Sevilli, gdzie Marta pokazała mi tegoroczne „odkrycie roku”. Kiedy biegaliśmy po mieście i w ekspresowym tempie oglądaliśmy jego najciekawsze zakątki Marta zabrała mnie na Tinto de Verano! Coś banalnie prostego, ale w tym klimacie magicznego i niesamowicie orzeźwiającego!

Receptura jest bardzo prosta. Do wysokiej szklanki wrzuca się sporo kostek lodu i plasterek cytryny, do połowy wlewa się czerwone wino, a resztę uzupełnia czymś cytrynowym jak Sprite, 7 UP, Fanta Lemon czy wodą mineralną o cytrynowym posmaku. Ot, cała filozofia! Osobiście MEGA polecam :)



Kolejne nowe odkrycie tego dnia, to z kolei Tapas, które można dostać w każdej knajpce serwującej tutaj jedzenie. W ogóle mocno zakorzenione w tutejszej kulturze jest wieczorne, rodzinne wychodzenie na kolację. Całe rodziny „wylegają” z domów po 22 i swoje kroki kierują w stronę restauracji. 

W restauracjach z kolei każde danie można zamówić w 3 różnych wielkościach porcji: cała porcja, które są naprawdę duże i jeśli jesteś bardzo głodny to zaspokoisz nią swój głód. Druga opcja to połowa porcja, która jest idealna żeby „wrzucić coś na ząb” i to poczuć. Najciekawsza jednak jest właśnie ostatnia opcja czyli TAPAS – malutkie porcyjki, które kosztuję przeważnie symboliczną cenę, a pozwalają spróbować więcej tutejszych smaków. Naszym celem padły krewetki, których spróbowała nawet Agata! Padł też jakiś rekin i coś, za co Polly podobno jest w stanie zabić – czyli miniaturowe krokieciki zrobione z szynki… :)



Wczoraj po powrocie z Sevilli Polly porwała mnie też na tutejsze jedzenie serwowane w Tomatito – knajpce, gdzie pracowała w zeszłym roku. Tutaj mój wybór padł na burito, a Polly zamówiła coś, co się okazało mega wielkim i mega pysznym kawałem (a raczej 3 kawałkami) doskonale wypieczonego kurczaka w panierce, serwowanego z frytkami, pomidorami i pieczonym awokado. 

Zamawiając burito oczami swojej głodnej wyobraźni widziałem już mięsko, które znajdę w środku… No i nie znalazłem… Burito z Tomatito zaskoczyło mnie, ale nie rozczarowało. W środku zawiniętych placków znajdowała się masa doskonale podduszonych warzyw, udekorowanych pietruszką i pomidorkami koktajlowymi, których widok dodatkowo potęgował wrażenie pyszności tego wszystkiego, co na talerzu!



A było rzeczywiście pyszne, podobnie jak mrożona kawa „na winie” *, którą na deser zaserwowała Polly w Almedinie!

* "na winie" czyli stara harcerska zasada – co się nawinie to do gara. W tym przypadku do wysokiej szklanki trafiła kawa, mleko, kostki lodu i to, co się nawinęło czyli odrobina czegoś smakiem przypominającego polski ajerkoniak i czekoladowa Khalua do smaku. To też zdecydowanie polecam :)

czwartek, 26 sierpnia 2010

Dwa dni w Sevilli

Właśnie końca dobiega nasz drugi i ostatni dzień w Sevilli. Siedzę na tym samym balkonie, co pierwszego wieczoru tutaj i zabieram się za podsumowanie tego, co udało się tutaj zobaczyc, poznac czy posmakowac!

Sevilla wywarła na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Wielkie miasto, które żyje w zasadzie przez całą dobę. No, oczywiście poza sjestą, która jest tutaj święta i absolutnie przestrzegana przez wszystkich poza Chińczykami. Ale od początku...

Pierwszy dzień to minął pod znakiem zajęc w podgrupach. Agata z Adamem skoro świt wyruszyli w miasto, a ja postanowiłem porządnie się wyspac. Kiedy wstałem w domu był tylko Juan, który robił porządki w oczekiwaniu na znajomych z Włoch, którzy nocowali w naszym mieszkaniu jedną noc przed wyjazdem do... Tarify. 

Po śniadaniu i porannej kawie udało mi się wreszcie wygrzebac i wyjśc z domu, ale długo poza nim nie byłem, bo pod samym blokiem spotkałem Martę. Wróciliśmy więc do mieszkania, zjadłem drugie śniadanie, wypiłem drugą kawę i ponownie, tym razem wspólnie z Martą wyruszyłem zwiedzac miasto.

Marta pokazała mi w zasadzie wszystkie „absolutniemusisztozobaczyc” w Sevilli, pokazała urokliwe knajpki i opowiedziała sporo o tutejszych zwyczajach. Drugi dzień zwiedzania był już wspólny z Adamem i Agatą i zaliczyliśmy katedrę, Alcazar i Trianę, ale o szczegółach napiszę innym razem bo właśnie pada mi bateria w laptopie...

Do przeczytania z Tarify!

wtorek, 24 sierpnia 2010

Ruszamy w głąb lądu!

Wspominałem ostatnio o mieszaniu się dni i nocy. Dzisiaj przykład jak się to kończy... Wczoraj wieczorem nasza ekipa się rozdzieliła: Agata i Adam po almedińskim deserze wrócili do domu, a my kontynuowaliśmy nocne Polaków rozmowy. Udało nam się je skończyć jakoś po 3 i tak właśnie ściągnęliśmy do mieszkania.

Z racji tego, że rano planowaliśmy z Agatą i Adamem wyruszyć w świat nastawiłem budzik na 10... Moi kompani wyruszyli zdecydowanie wcześniej, ponieważ oni wybrali autobus po godzinie 7, ja autobus miałem JAKOŚ/OK 11.30, ale o której dokładnie – nikt nie wiedział... Ba! Wybiegając z domu w kierunku przystanku uświadomiłem sobie, że ja nawet do końca nie znam nazwy miasta, do którego mam się dostać... Kadeks, Kydiks czy jakoś tak... wskazówką okazał się poziomy znak drogowy ze strzałką i napisem Cadiz! Chyba chodziło o tą nazwę. Nawet autobus do miasta o tej nazwie odjeżdżał ok 11.30 czyli o 11.25 (przynajmniej tak było w rozkładzie, co wcale nie jest obligiem jeśli chodzi o odjazd)

Kupiłem bilet, wsiadłem i ruszyłem w pierwszą samotną podróż w obcym kraju :) Trochę niewyspany z plecakiem pakowanym oczywiście rano (wiem Mamuś, że śledzisz bloga, więc specjalnie dla Ciebie – wiem, mogłem wstać 10 minut wcześniej... :) siedziałem i podziwiałem andaluzyjskie widoki za oknem autobusu. Cały czas towarzyszyła mi też pewna niepewność – czy to na pewno chodzi o to miasto. Po mniej więcej pół godziny jazdy w sumie już pogodziłem się ze świadomością, że być może moja wycieczka skończy się tym, że na końcu trasy autobusu wysiądę, zadzwonię do ekipy i zapytam gdzie są, oni odpowiedzą, że na dworcu autobusowym ale w innym mieście! No ale wyjazd miał być pełen przygód więc niech będzie i tak...

Sporo się nie pomyliłem, choć na szczęście miasta się zgadzały! Rzeczywiście chodziło o Cadiz, ale wysiadłem nie na tym przystanku, co miałem. Przewidział to zresztą Adam, że zamiast wysiąść na ostatnim ja wysiądę na pierwszym... Na szczęście przystanki autobusowe w Cadiz wyposażone są w mapki sytuacyjne i nawet nie zdążyłem się dobrze rozejrzeć jak siedziałem już w autobusie, który PRAWDOPODOBNIE miał dowieźć mnie tam, gdzie na mnie czekali. Całe to zamieszanie spowodowało, że przyjechałem tylko 10 minut później niż pierwszy autobus, którym tego dnia jechałem, więc uważam, że i tak nie jest źle.

Z racji tego, że Adam z Agatą byli tutaj już od 4 godzin, zrobili już wstępne rozpoznanie i wiedzieli co gdzie i jak zobaczymy. Na mnie największe wrażenie zrobił wielki prom zacumowany w porcie, który wyglądał jak znane z telewizji największe promy świata. Poza tym katedra nad samym brzegiem oceanu, stary fort, który oczywiście był remontowany i zamknięty, pozostałości dawnych murów miasta oraz mnóstwo wąskich i ciasnych uliczek. Aaaaa! No i wszech obecne latające wolno papugi, których ulubionym zajęciem jest siedzenia na palmach i wydzieranie dziobów na siebie wzajemnie!

Klucząc wąskimi uliczkami powoli zbliżaliśmy się w stronę dworca autobusowego, gdzie wpakowaliśmy się do autobusu do Sevilli. Ja prawie całą drogę przespałem, więc 1,5 godzinna podróż minęła mi bardzo szybko. Na miejscu przesiedliśmy się do miejskiego autobusu, który miał nas zawieźć pod samo mieszkanie... No i tutaj pojawił się malutki problem z interpretacją słów Wero i jej mapki sytuacyjnej, dzięki czemu pojechaliśmy przystanek za daleko... No ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło i dzięki temu udało nam się zrobić zakupy u jednego z wielu tutaj „Chinoli” (chińskie sklepy w których można kupić dosłownie WSZYSTKO) oraz stojąc na światłach i obserwując jeden z bloków przy skrzyżowaniu rozkminiać, jak wygląda mieszkanie w takim hiszpańskim pudełku... Uwierzcie, że ogromne było nasze zdziwienie, kiedy okazało się, że w tym właśnie bloku będziemy mieszkać przez kilka najbliższych dni.

Korzystając z kluczy, które dostaliśmy od Wero pokonaliśmy domofon, weszliśmy na 4 piętro i zaczęliśmy się włamywać do mieszkania, w którym jak się okazało czekał już na nas Juan – współlokator Polly, Wero i Marty z czasów, kiedy jeszcze wszystkie mieszkały w Sevilli.

Tak po wyczerpującym dniu udało nam się trafić do oazy spokoju – duże przestronne mieszkanie, z dwoma łazienkami, kuchnią i wszelkimi wygodami, których można by sobie wymarzyć z klimatyzacją włącznie. Potem już tylko długi orzeźwiający prysznic, pesto na kolację i białe wino na balkonie o którym pisałem wczoraj...

poniedziałek, 23 sierpnia 2010

Kolejne podejście do tego samego wpisu...

Kiedy pisałem ten tekst pierwszy raz, było jakoś po godzinie 2, siedziałem na balkonie sevilsiego mieszkania i sącząc pyszne białe wino kontemplowałem gasnący powoli gwar jednego z bardziej ruchliwych skrzyżowań w centrum miasta... Niestety, pisałem to w telefonie, i w międzyczasie blog się wylogował i cały tekst był już nie do odzyskania, więc podejście drugie czas zacząć!

Wtorek w Tarifie w moim wykonaniu okazał się bardzo leniwym dniem... Polly szła do pracy dopiero na 13, Wero miała wolne i postanowiła wreszcie wykurować swoje oskrzela, więc po pobudce (jakoś po 11:) pierwsze miejsce do którego skierowaliśmy swoje kroki to była apteka, a potem sklep, gdzie upolowaliśmy jajka na planowaną jajecznicę.

Tak jakoś wyszło, że to ja zostałem nominowany do jej przyrządzenia i okrzyknięty szefem kuchni tego poranka. Śniadanie poszło sprawnie, oczywiście w patio i ja tutaj zaległem już na dłużej. Komputer na kolanach, pożyczony z powietrza internet i pisanie tekstów, które już mieliście okazję przeczytać. A warunki do pisania były idealne! Polly w pracy, Wero śpi, Agata i Adam na plaży, Nico też gdzieś poszedł, cienia odpowiednia ilość, delikatny wiaterek i dochodzący z ulicy gwar i dźwięki gitar i charakterystycznych hiszpańskich rytmów docierające z pobliskiego mini ryneczku.

Nawet nie zorientowałem się, że kiedy skończyłem pisać było już całkiem sporo po 17, więc szybko się pozbierałem i poszedłem szukać Agaty i Adama, do których miałem dołączyć jakoś ok. 15... Na szczęście znalezienie ich na plaży poszło mi łatwiej niż myślałem, ale na plażowanie jednak już się spóźniłem, bo oni akurat się już zbierali do domu. Tam czekała już Wero, której rano obiecałem, że pójdziemy razem na zakupy i kupimy coś na kolację.

No i przy kolacji chciałbym zatrzymać się na dłużej. Ze skromnej kolacji zrobiła się prawdziwa hiszpańska fiesta. Nie pamiętam czy pisałem o tym już tutaj, ale Tarifiańskie mieszkanie to prawdziwy dom otwarty. I w przenośni i dosłownie. Jedyną osobą, która zamyka drzwi i cały czas krzyczy jeśli się ich nie zamknie to „starsza pani, która musi zniknąć” :) Nie inaczej było i tego wieczora...

Kiedy zaczęliśmy się z Adamem krzątać w kuchni i zaczęły z niej dochodzić coraz to wyraźniejsze zapachy w patio pojawiało się coraz więcej osób. Znalazł się Nico z jakimiś dwoma kolegami, Paola ze swoją znajomą, które też mieszkają z nami, Polly zdążyła już wrócić z pracy i pojawiła się też Wero, która była odebrać z dworca Martę – kolejną polską towarzyszką VXT Espania Trip 2010 :) W ogóle mam wrażenie, że cały czas ktoś nowy się tam pojawiał... Ale nasz kurczak „na winie” z cebulą, czosnkiem, pomidorami i papryką, podlany piwem i serwowany z ryżem z curry przypadł wszystkim do gustu, a na pewno świadczyć o tym mogło temp znikania jedzenia z garnka i patelni!



No a po kolacji? Po kolacji musiał być deser! Polly zabrała nas do Almediny i tam zamówiła coś, co nie wiem jak się nazywało, ale było genialnie czekoladowe i pyszne! Do tego Mohito, które wszyscy piją tutaj hektolitrami i tak właśnie zaczęło się miłe zakończenie kolejnego dnia na Hiszpańskiej ziemi! 

No i tutaj kolejna rzecz przy której chce się na chwilę zatrzymać. Planując pisanie relacji stąd planowałem opisywanie dni „od rana do wieczora”... Po trzech dniach na miejscu to chyba nie ma sensu, bo nie sposób opowiadać o dniach nie wspominając o nocach, które są tutaj bardziej żywiołowe niż dni :) No i nie inaczej było tej nocy, która skończyła się dopiero po odwiedzinach w Moscito, gdzie zawsze można, cytując króla Juliana, nieco „powyginać śmiało ciała”!

PS. zdjęcia będą później, bo mój komputer został w Tarifie razem z czytnikiem kart, kablem do telefonu i innym przydatnym do wrzucania zdjęć asortymentem :)

niedziela, 22 sierpnia 2010

Pierwszy dzień od rana do wieczora na miejscu

Nocna Tarifa nie jest już taka obca… Teraz kolej na poznanie jej w dzień i zgodnie z zarządzeniem Polly zaczynamy od zapoznania się z plażą… Tylko nie tą najbliższą, tylko oddaloną o jakieś 15 minut jazdy samochodem. No właśnie – samochodem… Wczoraj wieczorem był plan, że na plaże zabierzemy się ze znajomym Austriakiem, ale zanim się wygrzebaliśmy, zanim zjedliśmy śniadanie w knajpce, gdzie kelner zrozumiał, że jesteśmy z Bolonii, a nie z Polonii to okazało się, że nasz transport już sobie pojechał… Nie było innej opcji – łapiemy stopa!

Tradycyjnie już więcej szczęścia niż rozumu i na stopa długo nie czekaliśmy, bo ulitował się nad nami Hiszpan, który jadł śniadanie w jednej z miliardów tyciuteńkich knajpek. Sam z siebie podszedł i powiedział, że jeśli nie złapiemy czegoś zanim on zje, to nas podwiezie bo jedzie w tą samą stronę. Długo się nie zastanawiając propozycję przyjęliśmy :)



Po kilkunastu minutach jazdy i drugich kilkunastu stania w korku wylądowaliśmy na ogrooooooooomnych wydmach nad równie ogromną plażą z widokiem na Afrykę! Znaleźliśmy sobie miejsce (nikt nie krzyczał, nikt nie biegał, nie sypał piaskiem) i zaczęło się plażowanie ze wszystkimi jego plusami i minusami (spanie na słońcu, tylko słona woda do picia itd., itp.) Ale było też coś, co trzeba było zrobić jako ukoronowanie wizyty na tej właśnie plaży – wytaplać się błocie z tutejszych skał…


I tak właśnie po kilku godzinach opalania trafiliśmy do plażowego SPA własnej roboty! Najpierw siada się na brzegu i robi piling ze słonej morskiej wody i drobniutkiego piasku. Dokładnie trzeba się nim ponacierać, potem to wszystko spłukać i skierować się w stronę skałek. Tam trzeba sobie kawałek ukruszyć, znaleźć jakiś kamień na którym można kawałki skał dokładnie rozgnieść mieszając z wodą, a potem zostaje najprzyjemniejsza część zabawy – dokładnie się tym wszystkim wysmarować. Można w zasadzie od stóp do samiuteńkiego czubka głowy, bo błoto nawet z ciuchów schodzi bez problemu. Tak wysmarowanym wystarczy się położyć na piasku i czekać aż błoto stwardnieje i ściągnie skórę. 


Potem należy wejść do wody, spłukać wszystko i cieszyć się tym, że właśnie zaoszczędziło się kilkaset złotych za podobny zabieg w normalnym gabinecie SPA. Dodatkowo tutaj śmiechu jest jeszcze co niemiara!


No ale co dobre szybko się kończy, więc trzeba było pomyśleć o powrocie do domu. Jako, że mieliśmy jeszcze trochę czasu zapadła decyzja, że nie będziemy nic kombinować, a do domu wrócimy na piechotkę… No i tak szliśmy, szliśmy, jeszcze raz szliśmy, potem zatrzymaliśmy się na obiad (pyszności z musli, owocami, jogurtem, skondensowanym mlekiem i czymś jeszcze) po to, że dalej mieć siły żeby iść, i iść i jeszcze raz iść, aż w końcu udało się dojść do upragnionego sklepu spożywczego (jednego z niewielu otwartych tutaj w niedzielę). Z moich wyliczeń, wspartych pomocą Googl Maps i biegajzpowerride.pl wyszło nieco ponad 14 km spaceru… Daliśmy radę!!


A wieczorem? A wieczorem trzeba było ukoić obolałe nogi i domagające się jedzenia puste żołądki, więc padło na kolację w plenerze. Miejsce wymarzone i jedno z najbezpieczniejszych w Tarfie – ławeczka na skwerku naprzeciw komendy policji! A sama uczta była wyśmienita – chleb tostowy z genialnym żółtym serem, a co poniektórzy dorzucili do tego jeszcze koncentrat pomidorowy… No i oczywiście, obowiązkowo do tego hiszpańskie wino… Pycha!

PS. 
Dzisiaj po drodze udało się nam napotkać na dwie ciekawostki przyrodnicze. Pierwszą z nich było stado bocianów, które przelatując na Tarifą kierowało się w stronę Afryki.



Drugą ciekawostką był spotkany na plaży „Rastapies”, który miał dredy, chustkę przewiązaną na głowie i wszystkich dookoła miał w bardzo głębokim poważaniu :)

sobota, 21 sierpnia 2010

Hiszpańskich wojaży część kolejna!

Coś co zawsze podobało mi się na południu i czego zawsze brakowało mi u nas – nocny gwar i harmider! Tutaj można spotkać to na każdym kroku i jest to tak normalne jak to, że mleko jest białe, więc plan był banalnie prosty – trzeba spróbować jak to smakuje…

A smakuje przeróżnie! Smakiem hiszpańskiego piwa, które sprzedawane jest tylko w małych kufelkach (250 ml!!!), ma również smak pinakolady z najprawdziwszym sokiem ananasowym czy tequili serwowanej tradycyjnie z solą i cytryną lub jako specjalność klubu, gdzie pracuje Polly – z ostrym, pikantnym sokiem pomidorowym! Ma też smak wszechobecnej bazylii, naturalnej oliwy czy suszonych pomidorów i oliwek, które o zgrozo, okazały się całkiem niezłe w smaku jako przegryzka.



Tutejszy gwar to także tłum ludzi stłoczony w ciasnych i wąskich starych uliczkach Tarify. Na każdym kroku można spotkać ludzi, którzy wysypują się z najróżniejszych knajpek, kawiarni czy klubów. No i jeśli jesteśmy już przy klubach koniecznie trzeba wspomnieć o symbolicznej reaktywacji elVis eXtreme Team, które miało miejsce pierwszego wieczoru w Tomatito :) 


Zgodnie z obietnicą urlopu dzień pierwszy

Pobudka o 5.30. O 5.45 miał być telefon do Komba, żeby go obudzić, ale okazało się, że poradził sobie sam. Potem szybkie śniadania, telefon od Komba, który już czekał pod domem, pożegnanie z rodzicami i wyjazd po Agatę i Adama.

Droga do Balic mija bardzo szybko i na lotnisku wylądowaliśmy ze sporą rezerwą czasu. Ostatnie przepakowanie plecaków, sprawdzenie wagi bagażu, ich nadanie i odprawa no i czekamy na samolot. Wbrew pozorom i temu, co można przeczytać w Internecie samolot nielubianego irlandzkiego taniego przewodnika okazał się być całkiem przyjazny i wcale nie przypominał latającego Autosana :P



Wystartowaliśmy z minimalnym opóźnieniem, ale cała podróż minęła bezproblemowo i również z minimalnym opóźnieniem wylądowaliśmy w Maladze, która w chwilę po lądowaniu przywitała nas przekomicznym hymnem odegranym z samolotowych głośników.


Na lotnisku kilka chwil na ogarnięcie otaczającej rzeczywistości i owczym pędem za resztą podróżnych (zapewne bardziej doświadczonych w lataniu niż my) skierowaliśmy się po odbiór naszych bagaży. Te w miarę szybko się ukazały na taśmie przypominającej mi skórę węża, założyliśmy nasze „garby” na plecy i ruszyliśmy w stronę wypożyczalni, gdzie podejrzewaliśmy, że czekać będzie na nas Polly!


Okazało się jednak, że nie. A przynajmniej nie przy wypożyczalniach. Okazało się, że rzeczywiście jest na lotnisku w Maladze, ale przy głównym wyjściu z hali przylotów. Tam po chwili uścisków i uwadze Pana z ochrony, żeby cieszyć się nieco dalej od wejścia rozpoczęliśmy poszukiwania „naszego zarezerwowanego” Citroena C2 z klimatyzacją :)

Poszukiwania samochodu wymagały małego spaceru, ale daliśmy radę! Gorzej było w zderzeniu z wypożyczalnianą i biurokratyczną rzeczywistością, która okazała się bezlitosna… Niestety nasze samochodowe plany spaliły na panewce, ponieważ okazało się, że aby wypożyczyć auto, poza paszportem i prawem jazdy niezbędna jest też karta kredytowa, której nikt z nas niestety nie posiadał…

Cóż, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło! Przynajmniej mamy zaliczoną pierwszą przygodę, a na te najbardziej w końcu tutaj liczymy! Po chwilowej naradzie zmiana planów jest następująca – łapiemy pociąg i jedziemy do centrum Malagi. Tam będziemy kombinować dalej…



W samej już Maladze mamy do wyboru – pociąg lub autobus i decydujemy się na ten drugi środek lokomocji. Do odjazdu autobusu mamy prawie 2 godziny, więc w ramach miejskiego zwiedzania lądujemy w jednym z centrów handlowych, namierzamy jakiś market spożywczy a’la nasz Real, robimy mini zakupy i lądujemy na jednym z zacienionych skwerków przed dworcem autobusowym.


Podróż do samej Tarify mija już bez żadnych zakłóceń czy innych niespodzianek. Na miejscu lądujemy gdzieś ok. 20.00 i kierujemy się w stronę mieszkania Polly, które dzieli ze swoimi współlokatorami. W samym mieszkaniu zaś mamy wątpliwą przyjemność poznać jego oryginalną właścicielkę, która nie jest miłą staruszką a prawdziwą… i tutaj na myśl przychodzą różne epitety, a z określeniem stara wiedźma na czele! :)


Zapewne „Starsza Pani” przez ten blog przewinie się jeszcze nie jeden raz, a ja tym czasem uciekam od komputera, bo najwyższa pora zrobić rozeznanie terenu… w końcu powoli zapada zmrok, a na starym mieście zaczyna się gwar... :)