czwartek, 29 grudnia 2016

Misja: Mauritius by bike!


CEL: OBJECHAĆ NA ROWERZE WYSPĘ DOOKOŁA
CZAS OPERACYJNY: 11 DNI
SZCZEGÓŁOWY OPIS: JAK ZAWSZE WYJDZIE W PRANIU :)

Tak w telegraficznym skrócie wyglądał nasz pomysł na Mauritius. „W praniu” jednak okazało się, że objechanie wyspy zajęło nam 6 dni, dzięki czemu zyskaliśmy kilka dni na pokręcenie się po okolicy miejsc w których nocowaliśmy i „byczenie się na słońcu”.


Jak się jeździło? Zaczęliśmy od
małego falstartu i spotkania z lokalną policją, której trzej napotkani przedstawiciele jednogłośnie stwierdzili, że jeżdżenie po wyspie na rowerze nie jest najlepszym pomysłem. Mówili, że jest tu dużo samochodów, że na rowerach jeździ się tylko po „mieście”, ale słowem nie wspomnieli, że nie można tego robić, więc skoro zakazane nie jest… :)

Na wyspie rzeczywiście są drogi, po których poruszanie się nie należy do najprzyjemniejszych rzeczy, ale dramatu nie ma. Na całej naszej trasie spotkaliśmy kilka dróg na których ruch rzeczywiście był wzmożony, ale w zasadzie nie odbiegał on wcale od tego, do czego przyzwyczaiły nas weekendy na jurajskich drogach.






Co więcej – ciągnięcie przyczepki z Paniczem wzbudzało tu wielkie zainteresowanie mijających nas kierowców i sporo z nich zwalniało, żeby zajrzeć do jej środka, a niemal wszyscy omijali nas z zachowaniem naprawdę bezpiecznej odległości.

Z minusów? Na pewno nienajlepszym pomysłem jest jeżdżenie tutaj po zmroku. My na szczęście nie mieliśmy okazji, ale poza miastami tutejsze drogi w ogóle nie są oświetlone, a lokalni kierowcy znający je na pamięć potrafią „przycisnąć” ścinając przy okazji niemal każdy napotkany zakręt.

Jednym wielkim minusem z punktu widzenia rowerzystów była stolica czyli Port Louis. Jak przystało na największe miasto, niemal wszystkie jego wąskie uliczki stały w korkach, a przeciskanie się rowerem z przyczepą pomiędzy samochodami zdecydowanie nie należy do rzeczy łatwych ani przyjemnych. Na tym minusy zdecydowanie się kończą. Reszta była już tylko przyjemnością.

Większość trasy dookoła wyspy wiedzie malowniczymi drogami wzdłuż wybrzeża, które w naszym przypadku wyglądały tak, że nieodzownie po prawej stronie towarzyszyły nam góry, a po lewej turkus oceanu i mniej lub bardziej urokliwe plaże, które zachęcały do kąpieli.





Planując tu przyjazd z rowerem nie ulegnijcie jednak złudzeniu, że jadąc wzdłuż wybrzeża będzie całkowicie płasko, bo tak nie jest. Oczywiście nie zapuszczając się w góry nie spotkacie na swej drodze morderczych, przyprawiających o palpitacje serca, podjazdów palących wasze uda i łydy, ale z liczącymi sobie kilkaset metrów przewyższeń sinusoidami przyjdzie Wam się zmierzyć. Z drugiej strony góry też na pewno są ciekawą alternatywą, ale niestety z zapakowaną przyczepą nie zdecydowaliśmy się sprawdzić tego samemu.






Co jeszcze? Całkiem niezłe drogi bez większych dziur i zmienna, ale ciepła pogoda. W naszym przypadku mieliśmy niemal regularnie do czynienia z kilkuminutowymi, przelotnymi deszczykami, które dosłownie „spadały nam z nieba” i przychodziły z odsieczą w naszych codziennych zmaganiach z upałem, który zwłaszcza w pierwsze dni potrafił dopiec…


Siląc się na podsumowanie, my z Leonem zdecydowanie rekomendujemy spędzenie tu „w siodle” przedświątecznego okresu, bo nawet pomijając samą przyjemność z jazdy, bezcennym jest zobaczyć w środku lata Świętego Mikołaja i jego sanie oraz choinkę pośród plam :)


Update: Ostatniego dnia pobytu udało nam się wygospodarować trochę czasu, zjechać z utartego szlaku i z przyczepą, ale bez bagażu, zapuścić w teren. Efekt? Tak jak podejrzewaliśmy – potencjał jest spory, a sama wyspa pokazuje zupełnie inne, górskie oblicze, które aż prosi się o „poujeżdżanie” :)





poniedziałek, 12 grudnia 2016

Brykając z żółwiami

Zanim na dobre wskoczyliśmy na rowery i wzięliśmy się za objeżdżanie wyspy, musieliśmy poświęcić trochę czasu na „aklimatyzację” i oswojenie się z temperaturami, które mocno odbiegają od tego, do czego przyzwyczaił nas europejski grudzień.

Doskonałą opcją „na rozruch” okazał się park La Vanille, do którego z miejsca gdzie się zatrzymaliśmy mieliśmy kilka kilometrów. Jest to jedna z największych atrakcji na Mauritiusie opisywana niemal w każdym przewodniku, która jest też obowiązkowym punktem na liście wycieczek oferowanych turystom przez tutejsze hotele.


Co czyni to miejsce tak popularnym? Przede wszystkim żółwie, które można spotkać tu w środowisku niemal naturalnym. Dodatkowo, żółwiom towarzyszą jeszcze krokodyle nilowe, aligatory i małpy. O ile te ostatnie gatunki, na kimś kto choć raz widział w zoo krokodyla czy małpę, nie robią wielkiego wrażenia, to żółwie są naprawdę WOW.




Dlaczego? Leon, gdyby umiał, zapewne powiedziałby:


Bo jest ich duuuuuużo.


Bo są wieeeeelkie.


Bo można biegać pomiędzy


Bo można je zaczepiać.


Bo nie co dzień widzi się stwora, który swoim wiekiem mógłby obdzielić cały żłobek, a na swoim grzbiecie dźwiga „domek” o wadze zbliżonej do małego czołgu :)
 


Mamoooo, a gdzie on ma głowę?

Oczywiście nie ma nic za darmo i będąc turystą za samo wejście do tego przybytku natury trzeba zapłacić równowartość całkiem niezłego obiadu w lokalnej restauracji albo i trzech w „budzie na ulicy”, ale mimo wszystko warto.

PS. Gdyby ktoś jednak gustował w obiadach restauracyjnych, w samym parku można też spróbować specjałów z krokodylego mięsa, z których słynie „parkowa” restauracja. My tradycyjnie jednak postawiliśmy na „uliczną budę”, więc o walorach smakowych nie powiemy nic :)

wtorek, 6 grudnia 2016

Komu w drogę, temu rower!

Mauritius przywitał nas zupełnie inaczej niż się tego spodziewaliśmy. Pakując się jeszcze w Polsce i już lecąc tutaj, oczami wyobraźni widzieliśmy te niezliczone palmy i turkusową toń oceanu. I w sumie do samego końca żyliśmy naszymi złudnymi wyobrażeniami, aż wyrwał nas z nich głos kapitana samolotu, który powiedział że zaczynamy schodzić do lądowania i że pod chmurami czeka na nas 25 stopni Celsjusza i przelotne opady deszczu…

WTF?! Jakie przelotne? Jakiego deszczu? A co z tymi wszystkimi ludźmi w samolocie, którzy zapłacili miliony PLNów za swoje wymarzone wakacje w „raju na ziemi”? Biura nie zapewniły pogody z katalogów? Ano nie zapewniły…

My stwierdziliśmy, że jakoś to będzie. W sumie jazda na rowerze w deszczu to nie jest to, co tygrysy lubią najbardziej, ale jeśli rzeczywiście mają być przelotne i rzeczywiście jest to 25 stopni to może nie będzie tak źle. Na szczęście nie było.

Samo złożenie rowerów na lotnisku nie zajęło nam jakoś bardzo dużo czasu, ale na tyle długo że zdążyliśmy stać się lokalną atrakcją zewsząd obfotografowaną przez lotniskowych taksówkarzy, zdążyliśmy przeczekać z siedem przelotnych deszczy i odpowiedzieć na pytania w ilości zbliżonej do rundy finałowej „1 z 10”.

Wszystko spakowane? Tak, zwinąłem piankę. Niczego nie zostawiliśmy? OK, to możemy ruszać! I ruszyliśmy. Szybko jednak przystanęliśmy, bo coś nam się nie zgadzało… Albo my, albo oni wszyscy jechali „pod prąd” :)


Kiedy już odgadliśmy po której stronie jezdni powinniśmy się poruszać, wszystko zaczęło się układać i droga zaczęła posuwać się do przodu, choć do myślenia nieustannie dawało nam to, że mimo iż trzymaliśmy się wybrzeża usłana ona była zaskakującą ilością podjazdów.


Sama przyczepa, która tym razem oprócz Leona zawierała jeszcze całą jego dwutygodniową wyprawkę, też w jeździe nie pomagała, ale pierwsze „trzy dychy” pękły dość szybko dobrze rokując na kolejne dni i nasz plan objechania całej wyspy dookoła…

poniedziałek, 5 grudnia 2016

Kuba, Jamajka, a może Dominikana? Tak, lecimy do Afryki…


Część z Was doskonale wie, że czasami przychodzi taki moment, że człowieka zaczyna „nosić” i biedny człek nie zazna spokoju, póki nie da się ponieść. Nam ponownie przytrafiło się to jakoś pod koniec września. W sumie od Wietnamu minęło jakoś pół roku, więc „szwędak” coraz bardziej dawał o sobie znać…
 
Jak zawsze pomysłów było wiele. Najpierw miała być Gruzja i poszwędanie się po górach, ale ani jakoś bilety się nie składały, ani prognozy pogody jakoś nie rozpieszczały, więc pomysł szybko upadł. Potem pojawiło się kilka promocji w naszym ulubionym „qatarku”, ale wiedzieliśmy też, że Tajlandia nie była tym miejscem, gdzie chcieliśmy lecieć. A potem stało się coś, czego wcześniej zupełnie nie planowaliśmy.

Nasi znajomi spakowali rowery, wsadzili je do samolotu i polecieli z nimi pojeździć po wyspie Fidela Castro (Ola i Rafał, jeszcze raz dziękujemy za pożyczenie toreb :) Kiedy cali i zdrowi wrócili do kraju i opowiedzieli jak było, zaczęliśmy się zastanawiać – a gdyby tak do tego zestawu dorzucić jeszcze przyczepkę Leona?

I tak zaczęły się poszukiwania biletów… Miała być Kuba. Miała być Dominikana. Miała być też Jamajka, a skończyło się tak, że wylądowaliśmy w Afryce…

PS. Szukanie biletów miało jeszcze jeden ciekawy aspekt – próby dogadania się z biurami podróży handlującymi lotami czarterowymi na temat tego, jak zapatrują się one na przewóz rowerów samolotem… Uwierzcie mi, że temu zagadnieniu można by spokojnie poświęcić osobny wpis, ale jestem przekonany, że natężenie wulgaryzmów spowodowałoby, że nie nadawałby się on do lektury… Dopowiem tylko tyle, że zaoszczędziliśmy około 150 Euro, a w biurach zachodzili w głowę: „To państwo nie zabieracie ze sobą żadnych ubrań tylko rowery jako bagaż główny, ale jak to?!”

poniedziałek, 25 kwietnia 2016

Hanoi z wiecznie żywym Wujkiem Ho

Ostatnim punktem na mapie naszych wietnamskich wojaży było Hanoi, do którego w sumie docieraliśmy aż 3 razy :) Aż 3, bo Hanoi na ostatnie 9 dni wyjazdu stało się naszą bazą wypadową, z której ruszaliśmy i do Sapy, i na Cat Bę, i w podróż powrotną do Polski.

Za pierwszym razem Hanoi powitało nas utęsknionym, miłym chłodkiem, który po upałach w Hoi An i Hue wreszcie dał chwilę wytchnienia od żaru lejącego się z nieba. Ta przyjemna temperatura była efektem gigantycznej burzy, która przechodziła nad okolicą i którą widzieliśmy przez okna samolotu. Na szczęście w powietrzu nie mieliśmy okazji spotkać się z nią „twarzą w twarz”, ale w samym Hanoi co krok trafialiśmy na ogromne kałuże i mnóstwo oberwanych gałęzi i liści, które skutecznie zazieleniły chodniki w samym sercu starego miasta, gdzie znajdował się nasz hotel.

Nie ukrywam, że do Hanoi zmierzaliśmy z pewnym zniechęceniem, ponieważ obawialiśmy się tego wszystkiego, czym zmęczył nas Sajgon – tłumem, tłokiem i hałasem. Na szczęście obecna stolica Wietnamu okazała się pod tym względem zupełnie odmienna od Ho Chi Minh. I nie chodzi o to, że tłoku nie ma tu wcale, ale jest on zdecydowanie bardziej znośny niż na południu, a przejście przez jezdnie nie oznacza za każdym razem lawirowania pomiędzy falami motorków i skuterków. Z całą pewnością na wrażenie „mniejszej uciążliwości” wpływ miał też czas spędzony już w Wietnamie, który na dobre pozwolił nam już się oswoić z tutejszymi „urokami” miejskiego życia.


Poznawanie miasta zaczęliśmy w naszym stylu, czyli od przepysznej kawy ze słodkim skondensowanym mlekiem i lodem wypitej z widokiem na słynny czerwony Most Wschodzącego Słońca, Jezioro Zwróconego Miecza i Nefrytową Górę, które są jednymi z najpopularniejszych atrakcji turystycznych w całej stolicy. Potem niespiesznie ruszyliśmy w głąb starej części miasta, która pamięta czasy bytowania na tych ziemiach Francuzów i która architektonicznie łączy świat azjatycki i europejski w zgrabną całość.






W objęciach socjalizmu

Tym, co mocno rzuca się w oczy będąc w Hanoi, to fakt że niemal na każdym kroku otaczająca rzeczywistość przypomina o tym, że jesteśmy w stolicy republiki socjalistycznej. Wszechobecne czerwone flagi, godła ministerialnych budynków przyozdobione czerwonym herbem ze złotą gwiazdą, parki i skwery których patronami są Władimir Iljicz Lenin wraz z „kolegami z epoki”. Wszystkie one są jednak niczym w porównaniu do mauzoleum, jakim może się poszczycić Wujek Ho.




Wietnamska Mekka

Jest to miejsce, które będąc tutaj koniecznie trzeba zobaczyć. Nie jest to oryginalna budowla, bo jej pierwowzorem jest moskiewskie mauzoleum Lenina, jednak nie o architekturę tutaj chodzi. Największe wrażenie robią w tym miejscu tłumy, które każdego dnia przyjeżdżają tutaj, aby zobaczyć zmumifikowane ciało Ho Chi Minha. A dostać się do środka też nie jest łatwo. Najpierw trzeba odstać swoje w kilometrowej kolejce ciągnącej się wzdłuż gigantycznego prospektu przed budynkiem, oczywiście trzeba być ubranym godnie, zachować ciszę i powagę, a kiedy już uda się dotrzeć do środka jedyne na co można sobie pozwolić to szybki „rzut okiem” na „Ojca Wietnamu” i zrobić miejsce dla kolejnych odwiedzających. Oczywiście wszystko to pod czujnym okiem żołnierzy, którzy skrzętnie kontrolują czy aby przypadkiem ktoś nie wpadł na pomysł zrobienia zdjęcia wnętrza, co jest surowo zabronione. Zupełnie inaczej sytuacja wygląda na prospekcie, gdzie fotografowanie jest już w pełni legalne, a zrobienie sobie zdjęcia z mauzoleum w tle jest punktem obowiązkowym zupełnie jak zdjęcie z Wieżą Eiffla w Paryżu, Big Benem w Londynie czy krzywą wieżą w Pizie. Dodatkowego kolorytu tutejszym fotografiom bez wątpienia dodają wycieczki młodych pionierów, którzy ubrani w białe koszule, z czerwonymi apaszkami na szyjach lub czerwonymi wstążeczkami wplecionymi w warkocze dowożeni są tutaj dziesiątkami autokarów.





Szlajając się po Hanoi odwiedziliśmy jeszcze wiele ciekawych miejsc, m.in. Świątynię Literatury, klasycystyczny gmach wietnamskiej opery, budynek giełdy papierów wartościowych, czy „Hanoi Hilton” czyli ciężkie więzienie, które wykorzystywane było przez francuskich kolonialistów, a potem przez Wietnamczyków w trakcie konfliktu ze Stanami Zjednoczonymi, które stanowi pewnego rodzaju odmianę od wszechobecnych chyba w każdym wietnamskim mieście muzeów mówiących o wojennych zmaganiach z amerykańskimi imperialistami.









Epilog

Hanoi było ostatnim punktem naszej wietnamskiej przygody i mimo, że spędziliśmy w tym niesamowitym kraju bite cztery tygodnie, podobnie jak Himalaje, Wietnam pozostawił w nas niedosyt, który kiedyś zapewne znów zawiedzie nas w te strony. Przede wszystkim jednak Wietnam okazał się idealnym miejscem na pierwszą azjatycką podróż z Leonem, które MEGA pozytywnie zaskoczyło nas w porównaniu z Azją którą znaliśmy z wcześniejszych eskapad i z Azją do której się pakowaliśmy, ale o tym zapewne w którymś z kolejnych wpisów :)