poniedziałek, 30 sierpnia 2010

Blogowe roztrojenie jaźni

Dawno, dawno temu, kiedy powstawał ten blog miał on być z założenia blogiem rowerowym, gdzie podobnie jak tysiące innych użytkowników portalu bikestats.pl relacjonowałbym swoje wypady i wyprawy rowerowe. Z resztą sama jego nazwa – „w siodle – blog rowerowy” już o tym świadczy…

Potem z bloga rowerowego zrobił się blog o wszystkim i o niczym, czyli zaczęły tutaj lądować relacje z wszelkich przejawów aktywności. Nie tylko stricte sportowej czy rekreacyjnej, ale także z wszystkich innych dziedzin życia młodego człowieka, które warte były opisania. 

Zaglądając jednak na bloga od czasu kiedy jestem w Hiszpanii, mam wrażenie, że stał się on blogiem stricte kulinarnym, gdzie co chwila przemycane są jakieś smaki czy pisząc o odczuciach i obserwacjach Andaluzji siłą rzeczy na pierwszy plan i tak wychodzi jedzenie… A skoro tak, to koniecznie napiszę o dzisiejszym poranku!

Pobudka miała być o 9.00 ale wyszła 9.30, a plan na „dzień dobry” to joga na plaży przy akompaniamencie szumu fal oceanu… Każdy w zasadzie okrył się tylko tym, co było pod ręką i 15 minut po przebudzeniu powoli podążaliśmy w stronę plaży, która tutaj o tej porze jest jeszcze zupełnie pusta!

Po szybkiej lekcji oddychania Polly przeszła to tłumaczenia nam kolejnych układów i pozycji. Było z tego kupę śmiechu, a przy okazji uświadomiłem sobie, że nad rozciągnięciem swojego ciała będę musiał spoooooooooro popracować… Po jodze, która w moim wykonaniu wyglądała bardziej na robienie jakiś nieskoordynowanych ruchów niż na zaplanowane ćwiczenia, ale co tam! Przecież liczy się FUN! I idąc tym tropem zabawy było mnóstwo, bo po ćwiczeniach trzeba było wziąć prysznic, a jak on mógłby on wyglądać inaczej jeśli nie w „wielkiej wodzie”, która była tuż obok!



Po kąpieli, biczach wodnych z fal rozbijających się o plecy, które wyrzucały nieustannie chciały wyrzucić nas na brzeg przyszedł czas na śniadanie. Namierzyliśmy piekarnię i fruteriję (nie mam pojęcia jak to odmienić… w każdym razie taki nasz zieleniak-warzywniak) i puściliśmy się w wir zakupów! Pomarańcze, grejpfruty, banany, arbuz i pomidory! 

Po powrocie do domu od razu 2 bagietki wylądowały na patelni razem z ociupinką oliwy, Polly wzięła się za krojenie pomidorów i połączenie ich oliwą i ziołami, a ja wziąłem się za zrobienie owocowego koktajlu! Moimi ofiarami padło 10 pomarańczy, 2 grejpfruty, 3 banany i trochę mleka, a wszystko to potraktowałem blenderem… 



Wyszła nam iście królewska uczta, w sam raz na początek kolejnego cudownego dnia w Tarifie!


PS. Niewtajemniczonym przypominam, że ten post, podobnie jak wszystkie na tym blogu, które są sprzed grudnia 2010 pochodzą z mojego poprzedniego bloga - visvis.bikestats.pl, który z założenia jest blogiem stricte rowerowym :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz