sobota, 5 kwietnia 2014

W dół, w dół i jeszcze raz w dół…

Przynajmniej tak miało być z założenia. No bo jak miało być inaczej, skoro przez pierwsze 3 dni szliśmy do góry… Okazało się jednak, że ludzka pamięć jest baaaardzo zawodna i po 3 dniach siedzenia na prawie 4 tysiącach i wychodzeniu na 5 tysięcy zapomnieliśmy o tym, że jednak przez pierwsze dni nie szliśmy non stop ku górze, co teraz zdecydowanie obracało się przeciwko nam…

Zaplanowaliśmy, żeby jednego dnia zejść z Langtang do samego Bamboo, skąd mieliśmy już niedaleko do odbicia szlaku na nasz drugi trek – Gosaikund.


Plan był dobry, ale okazał się prawdziwym wyzwaniem. Niby droga znajoma, niby robiliśmy ją 3 dni temu, a ciągnęła się niemiłosiernie… Każde, nawet minimalne podejście okazywało się niemal wejściem na szczyt pięciotysięcznika, a tych wbrew naszej pamięci było naprawdę sporo.






Najbardziej dłużyła się chyba droga od Lama Hotel do Bamboo. Niby już niedaleko, niby tylko dojść do naszego Hobbitowa, potem jeszcze troszkę, jeszcze tylko wiszący most nad rzeką i niby jesteśmy na miejscu… No właśnie – NIBY!

Do Hobbitowa szliśmy 45 minut. Potem w dół niekończącymi się skalnymi schodami i kilkoma serpentynami udało nam się doczłapać do… mostu. Jesteśmy już w domu – pomyśleliśmy. Jakież było to złudne… Mam wrażenie, że im byliśmy bliżej celu, tym góry rzucały nam coraz większe kłody pod nogi. Tym razem było to podejście, które podobnie jak skalne schody, zdawało się nie mieć końca :(

Ukojenie przyszło po jakiś 20 minutach, kiedy po prawej stronie naszego trawersu ukazała się rzeka, a przed nami kolorowe chorągiewki! Oto jest! Nasze Bamboo – miejsce, w którym pierwszy raz od kilku dni, mogliśmy wieczorem posiedzieć w krótkim rękawku, bez skarpetek na nogach, zrobić pranie i przede wszystkim wziąć ciepły prysznic.

Prawdziwe Katharsis i chwila relaksu przed kolejną wspinaczką.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz