poniedziałek, 7 kwietnia 2014

Sing Gompa – choć zaspane, dobre miejsce na zakupy.

Kiedy weszliśmy do tego miasteczka, nie wyglądało tak bardzo turystycznie jak wskazywałby na to przewodnikowy opis. Szczerze powiedziawszy w ogóle wyglądało ono na wymarłe.

Na dzień dobry przywitała nas pozamykana na siedem spustów piekarnia. Zaraz obok wielkie przeszklone lodge, do którego wschodziło się po wysokich schodach, wyglądające podobnie jak piekarnia na dawno przez nikogo nie odwiedzane.



Pozostałe zabudowania wyglądały prawie dokładnie tak samo – ani żywej duszy. Jedynym miejscem, gdzie ktoś był i coś się działo to mała restauracyjka i sklepik po samym środku wioski naprzeciw fabryki sera – również wyglądającej na zamkniętą.

Krzątała się przy nim starsza pani, właścicielka, która nawet za bardzo nie zwróciła na nas uwagi. Podniosła głowę dopiero wtedy, kiedy z Jaromirem podeszliśmy do niej i z czystej ciekawości zapytaliśmy o cenę Everesta.

- Tri handert fifti rupis – odpowiedziała.

My z Jaromirem spojrzeliśmy na siebie i już wiedzieliśmy, że decyzja mogła być tylko jedna – wchodzimy w to! Wszędzie w górach, i jak się później okazało również i w tej wiosce, butelka Everesta kosztowała przynajmniej 600 rupi. My za 2 butelki wytargowaliśmy cenę 650 :)




Z każdym łykiem naszych Everestów miasteczko się coraz bardziej ożywiało. W tak zwanym międzyczasie udało nam się kupić w zamkniętej piekarni 2 ciepłe chlebki, które spałaszowaliśmy z naszym polskim tuńczykiem i pół kilo sera z jaka w zamkniętej fabryce sera.

Kiedy butelki i kufelki Everestów były już puste nie pozostało nam nic innego jak tylko założyć swoje garby i korzystając z jeszcze dobrej pogody ruszyć dalej ku czekającej nas u góry przełęczy Larubina La.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz