piątek, 4 kwietnia 2014

Specjaliści od chmur na 5 tysiącach

- Kurcze, chmurzy się…
- No… trochę, ale wydaje mi się, że je przewieje
- Wczoraj też było ładnie, a potem to je właśnie nawiało
- Hmm… wczoraj bardziej wiało, ale w sumie niebo rzeczywiście nie jest tak bardzo błękitne jak wczoraj
- Chyba coś w tym jest. Ale coś czuję, że teraz i tak nic nie uradzimy. Zobaczymy jak będzie to wyglądało za pół godziny.

Mniej więcej tak wyglądała moja poranna rozmowa z Jaromirem, kiedy przed 6 rano wyszliśmy przed nasz hotel zobaczyć czy pogoda dalej zamierza płatać figle, czy jednak puści nas na Tsergo Ri – jedyny okoliczny pięciotysięcznik dostępny bez przewodnika, bez opłat i sprzętu, którego ze sobą oczywiście nie mieliśmy.


W tym czasie kiedy my wygrzewaliśmy się w promieniach wschodzącego słońca i gaworząc o zmieniających się kierunkach bujania obłoczków na niebie, dziewczyny grzały już ciuchy w rozgrzanych po nocy śpiworach, aby ich założenie nie skończyło się prawdziwym szokiem termicznym i siarczystym bluzgiem.

A trzeba wiedzieć o tym, że żadna z tutejszych chatek czy hoteli nie jest ogrzewana. Z zewnątrz kamień, w środku sklejka lub w bardziej „luksusowych” deski na ścianach, a na zewnątrz temperatura taka, że rano metalowym kubkiem trudno było rozbić warstwę lodu, który skuł baniak z wodą do picia.

Pół godziny od naszych pierwszych oględzin nieba ustaliliśmy, że atakujemy!










Tubylcy mówili, że na wejście na szczyt potrzebujemy jakieś 5 godzin, dlatego tuptanie rozpoczęliśmy jakoś koło 8. Startowaliśmy jako ostatni, którzy szli w tamtym kierunku. Po drodze jednak okazało się, że minęliśmy wszystkie ekipy, które wystartowały przed nami i na szczycie stanęliśmy jako pierwsi!




Ahhh! Jakież to było uczucie! Zwłaszcza, że po drodze wyprzedziliśmy jedną ekipę tak oszpejoną jak gdyby szli na Everest, albo przynajmniej planowali rozbić ze 2 obozy w drodze na Tsergo Ri :)



Widok naprawdę zapierał dech w piersiach! Co prawda nie był taki jak sobie to wyobraziłem, nie staliśmy na dachu świata, a u naszych stóp nie leżały wszystkie szczyty Himalajów, ale i tak było ZA-JE-BI-ŚCIE! Nepalskie chorągiewki powiewające nad szczytem, błękitne niebo nad nami, ośnieżone szczyty dookoła i puszka z Gulaszem Angielskim :)



Droga do góry zajęła nam niecałe 4 godziny, na szczycie spędziliśmy prawie pół, a do bazy zeszliśmy w 2,40 co chyba też jest niezłym wyczynem, bo na dół też nie daliśmy się nikomu wyprzedzić :)

Potem jeszcze tylko pakowanie, szybki obiad i droga w dół, żeby jak najszybciej zacząć kolejny trek i kolejną wspinaczkę na ponad 4,5 tysiąca metrów :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz