środa, 9 kwietnia 2014

Ostatnia noc w wysokich górach

W przewodniku wyliczyliśmy, że robiąc dokładnie to, co zaplanowaliśmy, czekało nas bite 8 godzin marszu. Najpierw wyjście na przełęcz na 4600, potem ostro w dół, żeby na koniec wyjść jeszcze na 3700 i tam spędzić ostatnią noc powyżej 3000.

Zanim jednak ruszyliśmy Jaro postanowił się rozgrzać/zmęczyć* i strzelić sobie pokazowe "selfie" jeszcze przed startem (* niepotrzebne skreślić) i jeszcze przed wschodem słońca pobiegł na punkt widokowy, ustalając chyba jednocześnie nieoficjalny rekord Gosaikund, bo z tego co dzień wcześniej mówił nam lokales – szybkim tempem na górę szło się 45 minut. Nasz reprezentant górę i dół zrobił w pół godziny :)




Potem jeszcze tylko szybkie śniadanie i let’s go! Sama przełęcz też poszła nam nieźle, bo 400 metrów zrobiliśmy w nieco ponad godzinkę. Jeszcze tylko zdjęcie na „mini szczycie” obok – 4610 i lecimy na dół.





Przynajmniej tak miało być w założeniu… No i na początku rzeczywiście było. Ale kiedy minęliśmy chatkę w Phedi i miejsce katastrofy lotniczej z początku lat dziewięćdziesiątych, ścieżka jeszcze troszkę prowadziła w dół, a potem góry znów postanowiły pokazać pazurki… Na mapie nie wyglądało to tak strasznie, ale jednak dawało do myślenia… ok. 500 metrów w pionie i 2,5 godziny marszu do następnego punktu…



Śmialiśmy się, że na którymś podejściu chyba zyskaliśmy uznanie tubylców, bo kiedy kolejny raz wspieliśmy się po niemal pionowych, kamiennych schodach, na górze czekał taras widokowy, miejsca do siedzenia i lokalny sklepik, z którego mijający nas autochtoni chętnie korzystali. My, kiedy weszliśmy na samą górę, rzuciliśmy po sobie spojrzenia mówiące „ok, chwila na łyk wody i wyrównanie oddechu” i, ku zaskoczeniu lokalesów, ruszyliśmy dalej :)

Ale droga tego dnia dłużyła nam się niemiłosiernie. Góra, dół. Góra, dół i jeszcze raz – góra, dół. Dodatkowo wcale nie pomagały twarde, kamienne ścieżki które na zejściach masakrowały nasze pięty, a swoje trzy grosze dorzucało jeszcze słońce, które akurat tego dnia postanowiło nad jeszcze nieco przypiec…

Kiedy dotarliśmy do Ghopte, gdzie tradycyjnie kończą się dzienne odcinki komercyjnych treków, wiedzieliśmy, że musimy w sobie wyłuskać jeszcze nieco energii, i rzucić wyzwanie kolejnym 300 metrom…
Ten jednak zdecydowanie się opłacił :)


Po pierwsze - znów okazało się, że zanim jeszcze dotarliśmy do celu, tam czekał już na nas darmowy nocleg – a jakże by inaczej, u brata gospodyni z Ghopte, u której jedliśmy obiad :)

Po drugie – klimat tego miejsca. Chata położona na samiuteńkim siodle przełęczy. Zewsząd otoczona górami, z przeszklonym logde i gorącą kozą na samym środeczku. Do tego prawdziwa kawa i jedzenie pretendujące do jednego z najlepszych! Ot, idealne miejsce na pożegnanie z wysokimi górami!



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz