czwartek, 3 kwietnia 2014

Do punktu widokowego albo i wyżej

Tupu tup… tupu tup… tak mniej więcej wyglądał początek drogi na górę. Naszą pierwszą górę, której zdobycie zaplanowaliśmy. Na początek miało być 4600 metrów, ale oczywiście nie wszystko do końca wyszło tak jak sobie to wymyśliliśmy… A wszystko przez mapę, którą kupiliśmy w Katmandu.

Mapa wskazywała, że jednym z najwyższych miejsc w okolicy, dostępnych bez specjalistycznego sprzętu, jest punkt widokowy na wysokości właśnie tych 4600 metrów. I z takim właśnie przekonaniem ruszyliśmy do góry.






Oczywiście jak to mamy w zwyczaju ruszyliśmy w stylu alpejskim i tak też udało nam się te 4600 osiągnąć. Na miejscu jednak okazało się, że jest jeszcze jedna ścieżka, która prowadzi jeszcze wyżej na sam szczyt. Krótka przerwa, szybki batonik, wymiana jednoznacznych spojrzeń i nie minęło 5 minut, kiedy już byliśmy na ścieżce wiodącej ku górze.





Szczytem tym okazał się Kyanjin Ri, który miał 4773 metry i na mapie też był, ale nie wiodła do niego żadna zaznaczona ścieżka ani szlak.

Co prawda było to tylko nieco ponad 170 metrów w pionie, ale naprawdę dało nam w kość. Wszyscy pierwszy raz byliśmy na takiej wysokości i nikt z nas nie do końca wiedział jak nasze organizmy zachowają się na takiej wysokości.

Na szczęście obeszło się bez bólu głowy, ale już nigdy więcej, oglądając filmy o zdobywcach najwyższych szczytów Himalajów, nie będę się dziwił dlaczego oni chodzą tak wolno… Być może trudno w to uwierzyć, ale w którymś momencie nogi stają się tak ciężkie, a oddech tak płytki, że zrobienie kolejnego kroku sprawia wrażenie wysiłku nie do ogarnięcia.



Na samym szczycie nie zabawiliśmy jednak zbyt długo, bo przegoniła nas z niego pogoda, która właśnie postanowiła strzelić focha. Ni stąd, ni z owąd niebo zaszło chmurami, a te zaczęły nas obsypywać białym puszkiem. Do tego dołączył się złośnik wiatr i powód do szybkiego zejścia na dół gotowy…

Kiedy byliśmy już na dole i siedzieliśmy w przeszklonej świetlicy naszego hotelu za oknem rozpętała się mała śnieżyca, która nie chciała odpuścić do późnego wieczora. A kiedy kładliśmy się spać, naładowani górską energią i gotowi na kolejne górskie wyzwania, jedyne czego brakowało za oknem to choinka i sanie świętego Mikołaja :)



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz