Nie skłamię, kiedy napiszę że poza górami był to jeden z głównych celów tutaj – taki mały górski shoping :) Kiedy pierwszy raz przespacerowaliśmy się ulicami Kathmandu nie za bardzo wiedzieliśmy, gdzie się patrzeć bo na każdym kroku rzucały nam się w oczy miliony puchówek, goretexów, spodni i innego szpeju. I wszystkie opatrzone znanymi nam logami – Mammut, The North Face czy Millet.
Powstrzymywaliśmy się jednak przed rzuceniem na to wszystko i cały czas w myślach powtarzaliśmy sobie – dopiero jak wrócimy z gór!
Dokładnie po 2 tygodniach przyszedł ten wyczekany moment!
Zaraz po śniadaniu ruszyliśmy na mały rekonesans no i uczucia były mieszane. Wszystkiego pełno, kolorów aż nadto, ceny powalająco przyjazne tylko w większości przypadków z jakością bywało różnie. Nie znaczy to jednak, że wszystko było do kitu. Zdecydowanie nie, tylko trzeba było się tego wszystkiego naszukać :)
A i same poszukiwania były śmieszne. Czasami rozmiar rozmiarowi nierówny – jedna „eMka” była za krótka, a druga z tego samego modelu, też „eMka” była taka, że na końcach rękawów można by jeszcze supełki zawiązać. A kiedy już rozmiar udało się dopasować to kolory już nie pasowały i trzeba było szukać dalej. Tutaj z pomocą przychodzili sami sprzedawcy, którzy czasami zostawiali nas w swoich sklepikach i biegli do sąsiadów szukać odpowiednich kolorów :)
Koniec końców obkupiliśmy się tak jak planowaliśmy, ale kosztowało nas to o wiele więcej energii niż można było się spodziewać. No ale z drugiej strony – nieustanne negocjacje, udawane wychodzenie ze sklepu, wracanie, strzelanie „negocjacyjnych fochów” i inne tego typu sztuczki muszą być męczące :)
Powstrzymywaliśmy się jednak przed rzuceniem na to wszystko i cały czas w myślach powtarzaliśmy sobie – dopiero jak wrócimy z gór!
Dokładnie po 2 tygodniach przyszedł ten wyczekany moment!
Zaraz po śniadaniu ruszyliśmy na mały rekonesans no i uczucia były mieszane. Wszystkiego pełno, kolorów aż nadto, ceny powalająco przyjazne tylko w większości przypadków z jakością bywało różnie. Nie znaczy to jednak, że wszystko było do kitu. Zdecydowanie nie, tylko trzeba było się tego wszystkiego naszukać :)
A i same poszukiwania były śmieszne. Czasami rozmiar rozmiarowi nierówny – jedna „eMka” była za krótka, a druga z tego samego modelu, też „eMka” była taka, że na końcach rękawów można by jeszcze supełki zawiązać. A kiedy już rozmiar udało się dopasować to kolory już nie pasowały i trzeba było szukać dalej. Tutaj z pomocą przychodzili sami sprzedawcy, którzy czasami zostawiali nas w swoich sklepikach i biegli do sąsiadów szukać odpowiednich kolorów :)
Koniec końców obkupiliśmy się tak jak planowaliśmy, ale kosztowało nas to o wiele więcej energii niż można było się spodziewać. No ale z drugiej strony – nieustanne negocjacje, udawane wychodzenie ze sklepu, wracanie, strzelanie „negocjacyjnych fochów” i inne tego typu sztuczki muszą być męczące :)