Sapa to miejsce, na które szczerze powiedziawszy najbardziej
liczyłem, podczas naszego wyjazdu. Na samiuteńkiej północy Wietnamu, niemal na
granicy z Chinami i prawie w cieniu najwyższej góry całych Indochin – Phan Xi
Pang.
Samo jednak nasze dotarcie do Sapy, przez pewien okres czasu, że względu na pogodę stało pod znakiem zapytania. Tym razem jednak, w przeciwieństwie do Hue
i Wietnamu Centralnego, wszystkie znane nam pogodynki mówiły, że w planowanym
przez nas terminie, na miejscu będzie lało jak z cebra, co rzeczywiście nie
zachęcało do górskich wędrówek. A w sumie po co jechać w góry, jeśli pogoda nie
puści na szlak?
Koniec końców postanowiliśmy jednak zaryzykować! Ileż to
razy w Skawinie było szaro-buro i pogoda wskazywała raczej że z gór nici, a
wystarczyło tylko minąć Myślenice, wyjechać spod krakowskiego smogu i cieszyć
się horyzontem z błękitnym niebem ponakłuwanym górskimi szczytami.
Kiedy na miejscu wysiedliśmy z autobusu to już wiedzieliśmy,
że ryzyko się opłaciło i pogodynki „ciut” rozminęły się z prawdą. Nie pozostało
nam więc nic innego jak tylko znaleźć hotel, zrobić rekonesans i szykować
się na jutro, na pierwszą wycieczkę Kierownika po azjatyckich górkach.
Oczywiście z młodym najwyższych szczytów nie zdobyliśmy, ale
co kilometrów przetuptaliśmy i co się naoglądaliśmy to nasze. W dalszym ciągu
jednak zastanawiam się co było większą atrakcją – rdzenni mieszkańcy mijanych
przez nas wiosek dla nas czy małe białe dziecko dla nich :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz