wtorek, 7 września 2010

Wpłynąłem na suchego przestwór oceanu

Wtorek był MEGA chilloutowym dniem. Długie leniuchowanie w łóżku, potem śniadanie w Bamboo, kawka i blog. Jakoś przed 18 wróciła Polly i dla odmiany sami mieliśmy ugotować dzisiejszy obiad i kolację. Miał być makaron z szynką i roquefortem, ale przed gotowaniem postanowiliśmy wybrać się w końcu zobaczyć tutejszy zachód Słońca, bo mimo, że jestem tutaj już prawie 3 tygodnie, nie było mi to jeszcze dane.

Udało nam się w zasadzie w ostatniej chwili. Kiedy wpadliśmy na plażę z aparatem Słońce już częściowo było schowane za oceanem. Ta część, która jeszcze świeciła gorącym czerwonym kolorem przebijała się przez pojedyncze chmurki próbujące je zasłonić.



Siedliśmy na piasku i przez te kilka minut kontemplowaliśmy widok, który naprawdę był genialny. Siedząc tam siłą rzeczy nasuwało mi się do głowy porównanie tego zachodu do zachodów Słońca nad naszym Bałtykiem. Które z nich jest ładniejsze? Które z nich bardziej efektowne… Nie wiem, nie da się tego porównać, ale siedząc tam zrozumiałem chyba też nieco tęsknotę Mickiewicza za Litwą opisaną w „Stepach Akermańskich”… 


Widok przede mną cudny, ogromna czerwona tarcza chyli się ku oceanowi, nieco po lewej majaczą górskie szczyty Maroka… A mnie za Bałtykiem jakoś tęskno... Może i mniejszy, może i woda nie ma koloru tak błękitnego, może i jest zimniejsza niż tutaj… Ale on jest nasz! Taki swój!


Zaduma zadumą, ale sam fakt zachodu Słońca i świadomość tego, że jutro znów wzejdzie jakaś taka magiczna i dodająca MEGA kopa, którego trzeba było wykorzystać! Wstąpiła w nas taka nieopisana radość i głupawka zarazem, że skokom piruetom i wygłupom na piasku nie było końca, dopóki nie dopadła nas całkowita ciemność, która oznaczała, że czas wracać do domu i brać się za kolację. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz