wtorek, 28 września 2010

Ostatnia pizza w Santorini

Niestety… nieszczęśliwy splot wydarzeń doprowadził do tego, że dzisiejszego dnia spotkaliśmy się z powodu bardzo smutnej okazji – zamknięcia naszej ulubionej pizzerii i nieoficjalnej knajpy elVis eXtreme Team – Santorini.

Jednak mimo okoliczności nastroje wszystkim dopisywały, zasoby piwa zostały skutecznie osuszone i reszta pizzowych składników dobrze wykorzystana. Poniżej ostatnia pizza, która oficjalnie wyjechała z pieca – PARTYZANCKA

niedziela, 19 września 2010

Dębowa Maraton Rolkowo-Rowerowy

Miesiące przygotowań, godziny spędzone na planie spotu promocyjnego i w końcu przyszedł ten dzień – 19 września i I Dębowy Maraton Rolkowo – Rowerowy. Co działo się tego dnia nad Pogorią III można przeczytać na stronie Dąbrowy Górniczej i zobaczyć w TV Zagłębie, a ja ze swojej strony gratuluję teamowi, któremu kibicowałem do samego końca i który wspierałem od samego początku :)


Gratuluję dotarcia na metę!

piątek, 10 września 2010

Przygotowania do podróży z niespodzianką

Ehh.. czwartek powoli dobiegał końca, a ja dalej nie wiedziałem o której mam jakieś połączenie z Tarify do Malagi. Wieczorem z Kubą wybraliśmy się na pożegnalne piwko do Mariusza do Solsticio (Gdybyście byli w Tarifie koniecznie musicie odwiedzić to miejsce! A jeśli już będziecie to poproście Mariusza o kufel z lodówki – trzyma je tam dla stałych klientów i przyjaciół z Polski) i w drodze powrotnej sprawdziliśmy autobus – ostatni z Tarify wyjeżdża o 21.40. Jak dla mnie bomba!

Rano pozostała tylko kwestia spakowania się i zagospodarowania jakoś czasu do odjazdu autobusu. Potem już tylko dostać się z dworca autobusowego na lotnisko, spędzić tutaj nockę a potem obudzić się już w samolocie, który właśnie wylądował w Krakowie. Plan dziecinnie prosty do zrealizowania… Ale czy na pewno?

Pierwszy problem pojawił się jakoś po 11. Razem z Polly postanowiliśmy sprawdzić, jak z w nocy można się dostać na lotnisko, no i okazało się, że nie można! Ostatnia kolejka odjeżdża w stronę lotniska o 22.50, ostatni autobus o 23.45, a ja na dworcu planowo mam być dopiero 15 minut po północy…

Cóż… zmiana planów i jedziemy wcześniejszym autobusem. Odjazd 15.40, więc mam jakieś 4 godziny do odjazdu, a muszę się jeszcze spakować i generalnie ogarnąć… Ehh… czas się zbierać. Wylogowuje się z poczty, facebooka, wyłączam komputer, kieruję się w stronę swojej kupki ciuchów i leniwie zaczynam się pakować… Boże! Spraw, żeby chciało mi się tak jak mi się nie chce! Proszę…

I co? Najwyższy wysłuchał! Co prawda nie do końca spełnił moją prośbę, ale jego propozycja była o wiele lepsza i ciekawsza! Kilka minut po tym jak zacząłem się wpakować do pokoju wpadła Polly i Wero, stanęły, patrzą na mnie i mówią: „Elvis, Ty nie jedziesz tym autobusem! Ciocia Polly i Ciocia Wero zrobią ściepę i dostaniesz na taksówkę. Co się będziesz pół dni sam po Maladze szlajał! Idziemy na plaże, pakować się będziesz później!”


No i jak tu odmówić?! Nie da się! :) Tak więc rodzi się nowy plan – odwiedzamy w Tarifie miejsca, gdzie jeszcze przez te całe 3 tygodnie nie udało się dotrzeć. I tak wylądowaliśmy na grobli między Tarifą a wyspą El Palomas, która jest zamkniętym terenem wojskowym. Tam oczywiście cała sesja pożegnalna z Levante w roli głównej.



Lądujemy też w porcie i organizujemy mini sesję zdjęciową w wąskich tarifiańskich uliczkach. Ostatnie odwiedziny w zaprzyjaźnionym sklepem Little Amsterdam, którego właściciel, a raczej jego psy, były stałymi bywalcami wieczornych spotkań w naszym mieszkaniu.



No i jeszcze obowiązkowy punkt każdego turysty – sklep z pamiątkami! A jak! No i w moich rękach ląduje kolejny magnesik na lodówkę. Od nich zaczynam urządzanie „mieszkania babci” – w końcu od czegoś zacząć trzeba! Tym razem jest to ciasteczko z hippisowskim volkswagenem, który jest jednym z symboli Tarify…



Potem już tylko powrót do mieszkania, przepyszny obiad (prawda Wero, powiedz, że prawda :), dopakowanie się i dłuuuuuga droga przez mękę walki z niechęcią w stronę dworca autobusowego… ehh… I jeszcze to czerwone światło i cytat z Żaby…

„Właściwie w życiu liczą się jedynie pożegnania
Pożegnania i odjazdy
Gesty wyciągniętych rąk
szum wiatru
daleki gwizd pociągu
warkot przejeżdżającego odległą szosą samochodu
kurz
zachód słońca
Czerwone światła na skrzyżowaniu ulic
Wygnieciona trawa na której stały namioty...”

czwartek, 9 września 2010

Blue Wall

Któregoś dnia pobytu w Tarifie, a dokładnie 28 sierpnia, idąc z Wero i Martą na śniadanie, wpadł mi w oko niebieski apartamentowiec. W sumie zauważenie go nie było niczym nadzwyczajnym, bo jego kolor rzucał się w oczy nawet z odległości kilkuset metrów, ale dopiero z bliska „niebieskość” jego ścian naprawdę powalała.

Od tamtej pory jeszcze kilka razy przechodziliśmy obok tego apartamentowca, ale za każdym razem tylko i wyłącznie od strony plaży, aż któregoś dnia…

Któregoś dnia, wracając razem z Polly z jej pracy, szliśmy zupełnie inną drogą niż zwykle i naszym oczom ukazał się śliczny, gładki mur. Oczywiście w kolorze niebieskim! Decyzja mogła być tylko jedna – koniecznie trzeba tu przyjść i zrobić sobie mini foto sesję!

Słowo się rzekło – kobyłka u płota, i efekty sesji TUTAJ :)

środa, 8 września 2010

Surfskateboard

Tytuł może wydawać się nieco skomplikowany, ale kryje się pod nim nic innego jak deskorolka:) a przynajmniej w deskorolka w dość mocnym uproszczeniu!

Tak na prawdę nie jest to taka zwyła deskorolka znana ze skejtparków, a pewna odmiana longboardu. Charakteryzuje się ona tym, że w przeciwieństwie do zwykłej deskorolki, aby się rozpędzić nie trzeba odpychać się nogą, a wystarczy w charakterystyczny sposób poruszać biodrami. Dokładnie tam samo jak surfując po falach oceanu czy zjeżdżając z alpejskich stoków na desce snowboardowej.

Ale ad rem! Dzisiaj taka właśnie deska wpadła w moje ręce. A może raczej powinienem użyć stwierdzenia, że taka właśnie deska wpadła pod moje nogi:) No i nie pozostaje mi nic innego jak tylko napisać, że jest to miłość od pierwszego... odepchnięcia się?!


Co prawda deska okazała się bardziej kapryśna niż mogło się wydawać i przy pierwszej możliwej okazji zrzuciła mnie ze swojego grzbietu, ale to tylko spotęgowało doznania! W końcu obite biodro i kostka nie mogą stanąć na drodze rodzącemu się gorrrrrącemu uczuciu!


Frajda z jazdy jest niesamowita. W trakcie jazdy pracują prawie wszystkie partie mięśni poczynając od mięśnie nóg, przez mięśnie brzucha, a na mięśniach barków kończąc! No i osiągane prędkości są całkiem spore! Co prawda w porównaniu z rowerem te prędkości wypadają blado, ale biorąc pod uwagę, że deska nie ma hamulców diametralnie zmienia to postać rzeczy...


Oj, mam nieodparte wrażenie, że jednym z pierwszych miejsc, które odwiedzę po powrocie do Polski będzie Decathlon! :)

Święto Konia

Dzisiejszy poranek zaczął się bardzo specyficznie. Standardowa pobudka, standardowe ogarnięcie się i standardowe wyjście do sklepu po śniadaniowe zakupy. I tutaj wielkie zdziwienie...

Jeden sklep zamknięty, drugi sklep zamknięty, trzeci też! Nawet Eroski zamknięty? Czyżby skończyła się jego boskość?! Nie! Po prostu dziś w Tarifie, a być może i w całej Hiszpanii obchodzone jest Święto Konia!

Kompletnie nie wiem na czym ono polega i czemu ma służyć, ale jak każdy inny powód jest dobry do tego, aby zrobić sobie wolne! A gdzie jak gdzie tutaj w Andaluzji każda taka okazja jest na wagę złota!

Tak więc wszystko jest pozamykane, w żadnej knajpie nie dostaniemy już żadnego śniadania, więc nie pozostaje nam nic innego jak tylko przekopać przepastne odmęty naszej lodówki i pocieszyć się tym, co uda nam się znaleźć… I co? Okazuje się, że banany, czekolada i mleko to składniki, z których udaje się wyczarować prawdziwą ucztę! A dodatkowo jeszcze swoją jajecznicą na „totalnym winie” dzielą się z nami Paula, Dzwonczek, Fede i Joe!

Jedno jest pewne! Z głodu w Tarifie się nie zginie! Nawet, kiedy Hiszpanie świętują Święto Konia, Kukaraczy czy innych stworzone chodzących po świecie :)



No i kilka okolicznościowych zdjęć z obchodów Święta Konia zrobionych wieczorem w okolicach kościoła w Tarifie… Gdyby ktoś wiedział o co chodzi z tym świętem proszę o pilny kontakt!


PS. 
Biorąc pod uwagę zamknięte dziś sklepy prezent od Antonii, opisany w poprzednim poście, staje się naprawdę nieoceniony :)


Antonia! Que Guapa!

To jest właśnie sposób na Antonie, który sprzedała mi Wero i który jak do tej pory zawsze był skuteczny! Ilekroć Antonia wychodziła ze swojego mieszkania i mijając nas zaczynała mówić coś po hiszpańsku należało spojrzeć na Antonie, uśmiechnąć się do niej, odpowiedzieć Ole i powiedzieć: Antonia! Que guapa!

I w tym momencie najtwardsze lody pękają! Antonia diametralnie zmienia ton, zaczyna się uśmiechać i staje sie poczciwą staruszką.

Dzisiejszy poranek może być tego doskonałym przykładem! Na dzień dobry Antonia przywitała nas zwróceniem nam uwagi na to, że znów drzwi są niezamknięte... Ale po jednym magicznym ''Antonia, que guapa'' Antonia rozpromieniona zniknęła w swoim mieszkaniu. Nie minęło jednak więcej niż 10 minut jak Tosia pojawiła się w swoim oknie i uśmiechem na ustach zawołała ''Hej Chico'' i zrzuciła nam litrową butelkę pysznego soku pomarańczowego...



Powiedzcie jak tutaj nie polubić Antonii? :)

wtorek, 7 września 2010

Jestem w Raju!

Po wieczornym spacerze uliczkami Tarify usiadłem do komputera, aby dalej uzupełniać blog. Nie trwało to jednak długo, bo na stół przy którym tradycyjnie siedzę i piszę „wjechała” kolacja przygotowana przez Paulę i Mariję vel „Dzwoneczek”.

To, co przygotowały było tak nieprawdopodobne, że musiałem się tym podzielić zaraz po zjedzeniu! Kurczak z Carry, śmietaną i pieczarkami wydaje się rzeczą normalną, ale podany z kozim serem, pieczywem pełnoziarnistym własnej roboty, caprese ze pomidorków koktajlowych i mozarelli, naczos z roztopionym żółtym serem, pastą z owoców juki jest naprawdę niewyobrażalnie MEGA!!! 

A do tego wszystkiego na deser banany zapiekane w skórkach serwowane z czekoladą i z mojito… Nic dodać, nic ująć!!! Prawdziwa uczta!

Nieprawdopodobne i jeśli ktoś w jakiś sposób wyobrażał sobie Raj to ja właśnie w nim się znalazłem… Przynajmniej tym kulinarnym…

Wpłynąłem na suchego przestwór oceanu

Wtorek był MEGA chilloutowym dniem. Długie leniuchowanie w łóżku, potem śniadanie w Bamboo, kawka i blog. Jakoś przed 18 wróciła Polly i dla odmiany sami mieliśmy ugotować dzisiejszy obiad i kolację. Miał być makaron z szynką i roquefortem, ale przed gotowaniem postanowiliśmy wybrać się w końcu zobaczyć tutejszy zachód Słońca, bo mimo, że jestem tutaj już prawie 3 tygodnie, nie było mi to jeszcze dane.

Udało nam się w zasadzie w ostatniej chwili. Kiedy wpadliśmy na plażę z aparatem Słońce już częściowo było schowane za oceanem. Ta część, która jeszcze świeciła gorącym czerwonym kolorem przebijała się przez pojedyncze chmurki próbujące je zasłonić.



Siedliśmy na piasku i przez te kilka minut kontemplowaliśmy widok, który naprawdę był genialny. Siedząc tam siłą rzeczy nasuwało mi się do głowy porównanie tego zachodu do zachodów Słońca nad naszym Bałtykiem. Które z nich jest ładniejsze? Które z nich bardziej efektowne… Nie wiem, nie da się tego porównać, ale siedząc tam zrozumiałem chyba też nieco tęsknotę Mickiewicza za Litwą opisaną w „Stepach Akermańskich”… 


Widok przede mną cudny, ogromna czerwona tarcza chyli się ku oceanowi, nieco po lewej majaczą górskie szczyty Maroka… A mnie za Bałtykiem jakoś tęskno... Może i mniejszy, może i woda nie ma koloru tak błękitnego, może i jest zimniejsza niż tutaj… Ale on jest nasz! Taki swój!


Zaduma zadumą, ale sam fakt zachodu Słońca i świadomość tego, że jutro znów wzejdzie jakaś taka magiczna i dodająca MEGA kopa, którego trzeba było wykorzystać! Wstąpiła w nas taka nieopisana radość i głupawka zarazem, że skokom piruetom i wygłupom na piasku nie było końca, dopóki nie dopadła nas całkowita ciemność, która oznaczała, że czas wracać do domu i brać się za kolację. 

poniedziałek, 6 września 2010

Świetlicowe łamigłówki

Czas chyba wracać! Cały czas po głowie chodzi smak pizzy, a tutaj dotrzeć do pizzerii jest niemiłosiernie trudno! Po wczorajszej przypadkowej Paelli dzisiaj miałem nadzieję, na smak pieczonej szynki, ciągnącego się sera i sosu pomidorowego… I co?

I wylądowaliśmy z Polly na tradycyjnym hiszpańskim tapasie, który znów nie był pizzą, ale i tak serwowane smakołyki po prostu powalały na kolana! Kalmary w chrupiącej panierce, mini krokieciki z jakiejś ryby czy zapiekane kanapeczki z duszonymi warzywami, pieczonym kurczakiem i suszoną wołowiną!

Gwoździem programu jednak w dzisiejszym menu były daktyle zapiekane w bekonie! W pierwszej chwili połączenie to wydaje się mocno karkołomne, ale po bliższym zaznajomieniu… najpierw smak chrupiącego, dobrze wypieczonego bekonu, a potem rozlewająca się w ustach słodycz daktyla… istne „niebo w gębie” :) 



Potem przyszedł czas na zajęcia świetlicowe :) Czekając na Wero, która miała do nas dołączyć wybraliśmy się do Almediny pograć w lotki, które jednak postanowiły się zbuntować. Nie dość, że pożarły mi 2 „ojro” to jeszcze się wyłączyły i kompletnie już nie chciały z nami współpracować… Wybraliśmy więc gry analogowe: Chińczyk, Warcaby i Bierki. 

Chińczyk też się zbuntował, a raczej ktoś mu w tym buncie pomógł, bo w pudełku nie było kostki. Wybór padł więc na Warcaby, w które, jak się okazało, Polly nie grała ani razu… Przyszedł więc czas na naukę i gdyby nie porady „doświadczone cioci Wero” za pierwszym razem udałoby się zbić przynajmniej kilka moich pionków więcej. Ale jak na pierwszy raz i tak było bardzo dobrze! 



Potem w ruch poszły jeszcze bierki i tutaj było już zdecydowanie lepiej. Przy odrobinie chęci Polly nadrobi jeszcze braki z podstawówkowej świetlicy :)

Wakacje Sailora

Będąc u znajomych Polaków mieszkających w Tarifie, na półce w ich salonie, znaleźliśmy książkę o intrygującym tytule „Wakacje Sailora”. Od razu zaczęliśmy zachodzić w głowę jak wiele ma ona wspólnego z naszym znajomych z czasów jeszcze licealnych…

Czyżby Grzesiek napisał książkę? Opisał w niej swoje wszystkie wakacje od czasów liceum po dzień dzisiejszy? A może są w niej jakieś inne, ciekawe i zapierające dech w piersiach historie? Niestety nie mieliśmy wystarczającej ilości czasu żeby sprawdzić, ale jeśli ktokolwiek z Was posiada taką publikacje, wie co znajduje się w środku lub po prostu chciałby ją udostępnić do zapoznania się to bardzo proszę o kontakt.



A wpis ten w całości dedykuję Tobie Grześku, gdziekolwiek teraz jesteś i gdziekolwiek to czytasz! Pozdrowienia z Tarify!!!

Kitesurfing w teorii

Dzisiaj Polly po 4 dniach wolnego znów musiała wrócić do pracy w swoim „ulubionym” sklepie, więc zajęcia trzeba było zorganizować w podgrupach. Był plan na plażę i tradycyjnie uległ jednak zmianie. Tzn. plaża dalej w planie pozostała, ale zmienił się nieco jej charakter.

Pierwotnie na plaże miałem się wybrać z Wero, ale z racji tego, że wstało nam się nieco później niż zaplanowaliśmy nie zdążylibyśmy przed jej pracą, jak z nieba spadł Kuba, który zadzwonił i zapytał o nasze plany. Okazało się, że jedzie do zatoki pływać lub uczyć pływania z latawcem i ma wolne miejsce w samochodzie! Grzechem byłoby nie skorzystać z propozycji!

Godzinę później zmierzałem już w stronę mieszkania Kuby, gdzie czekała już zwarta i gotowa ekipa – jak się okazało do nauki. Wpakowaliśmy się do auta i już po kilkunastu minutach wylądowaliśmy na plaży z całym niezbędnym sprzętem.

Tak zaczęła się moja teoretyczna przygoda z kitem! Teoretyczna, bo od tego trzeba zacząć naukę pływania na tym wynalazku. Jak rozkładać latawiec, jakie są rodzaje latawców, które latawce do czego służą, jak łączyć linkami bar z latawcem, jakie są systemy bezpieczeństwa w mocowaniu latawca do harnesu, jak chodzić z latawcem po plaży i jak wystartować latawcem. 



Jak na jeden raz wydaje mi się całkiem nieźle, no i kolejny sport wodny choć „liźnięty”. Na resztę kitowej wiedzy przyjdzie czas, kiedy w końcu uda mi się nauczyć się pływać!

niedziela, 5 września 2010

Paella za pół darmo!

Po całym dniu wrażeń i błogiego lenistwa w oliwnym gaju przyszedł wieczór i pojawił się plan na jego zagospodarowanie – pizza! Odkąd jestem w Hiszpanii tylko raz miałem okazję spróbować pizzy w tutejszym wykonaniu, ale nie była to taka prawdziwa pizza tylko coś na kształt fastfooda sprzedawanego w okienku. 
Plan na dzisiaj był taki, że jemy prawdziwą pizzę w prawdziwej restauracji… 

No właśnie był, bo jak wiadomo plany w Andaluzji i Tarifie bardzo szybko się weryfikują i zmieniają :) Już nawet udało nam się wyjść z domu, skierować w stronę pizzeri, pod drodze spotkaliśmy nawet Kubę, który do nas dołączył, ale idąc postanowiliśmy zahaczyć jeszcze dosłownie na sekundkę o Tomatito…

Tam właśnie poległ nasz plan, gdyż okazało się, że Nonno – kucharz z Tomatito, o którym też będzie trzeba napisać osobny post, pomylił się realizując zamówienia i zrobił jedną dużą Paellę za dużo. A z racji tego, że w Tomatito bardzo nas lubią dostaliśmy ją cała w promocyjnej cenie za porcję dla jednej osoby.



I w ten oto sposób pizza poszła się… No ale w sumie nie było to złe rozwiązanie, bo Paella Nonno była wyśmienita! Co prawda brakowało jej nieco do tej przygotowanej przez Larę, ale dużo jej nie ustępowała! No i oczywiście cena też robiła swoje :D

A co potem? Potem wylądowaliśmy w Almedinie, gdzie przy mojito i tinto dyskutowaliśmy i dyskutowaliśmy i jeszcze raz dyskutowaliśmy o życiu, o historii, o przyjaźni i ostatnich 10 latach wspólnych zmagań z rzeczywistością… :)

Skalny chillout

Wczoraj wieczorem, zanim poszedłem do Kuby, byłem przez chwilę w Almedinie, gdzie siedział też Juan. No i przez jego wizytę nasze plany niedzielnego rowerowania wzięły w łeb… No ale konkurencyjna propozycja Juana i Mazziego była równie kusząca – wyjazd na wspin w pobliskie góry…

No i przyszedł niedzielny, „poferyjny” poranek… Zgodnie z umową mieliśmy być gotowi kilka minut po 10. Polly nie do końca wiedziała o której wróciłem do domu i miała dylemat czy mnie budzić czy nie, ale podjęła słuszną decyzję – ELVIS! Wstajemy!

No i wstałem, choć było to bardzo bolesne. Cały poprzedni dzień surferskich wrażeń, potem cała noc feryjnych wrażeń i przeszedł bez echa i jedyna rzecz o której marzyłem w niedzielne przedpołudnie to był sen!



Ale nie ma tego złego co na dobre nie wychodzi! Dostałem przepyszne tostadę z pomidorami i oliwą, kawę, która choć trochę postawiła mnie na nogi i dzięki której miałem siłę osiągnąć nasz cel – jedną z najwyższych gór wznoszących się nad okolicą Tarify i Zatoki Valdevaqueros.


Co prawda kiedy wszyscy zainteresowanie wspinaniem zajęli się swoim zajęciem, ja znalazłem sobie ślicznie wyprofilowany i super wygodny kamień, który stał się moim legowiskiem! Zawieszony w zasadzie nad urwiskiem, w cieniu mini oliwnego gaju, z widokiem na ocen, Tarifę, zatokę i Afrykę pozwolił prawdziwie wypocząć i poczuć się jak powoli dojrzewająca w andaluzyjskim słońcu oliwka!


Ojjj… Dawno tak dobrze mi się nie spało jak dzisiaj! Szkoda tylko, że kiedy przebudziłem się na dobre cała ekipa była już gotowa do powrotu… No, ale cóż… Jeszcze tylko pamiątkowe zdjęcie wszystkich wspinaczy i wszyscy rozjechali się w swoją stronę: Juan z Vale do Sevilli, Nico w zasadzie nie wiem gdzie, a my oddać samochód, którym tutaj przyjechaliśmy!

PS.
Jeszcze jedna rzecz, która koniecznie musi się znaleźć tutaj przy okazji tego wpisu. Zdjęcie Mazziego z osiołkiem, które jest po prostu MEGA pozytywne i tak samo mnie nastraja. W ogóle sam Mazzi to osobny temat, który na pewno zostanie tu jeszcze opisany... :)


sobota, 4 września 2010

Viva la Feria!

Sobota na desce i plaży minęła bardzo szybko, ale plan na wieczór był już mniej więcej sprecyzowany. W sobotę właśnie w Taifie zaczynała się Feria – coś na kształt naszych dni miasta, które tutaj trwają zdecydowanie dłużej niż u nas, bo 9 dni… Razem z Kubą postanowiliśmy sprawdzić jak takie święto tutaj wygląda, ponieważ będąc w Sevilli sporo o Ferii mówiła nam Marta, a właśnie nadarzyła się okazja, żeby przetestować to na własnej skórze! 

A jak wygląda sama Feria? Poza tym, że jest baaaaaaadzo męcząca, to ma iście sielankowy klimat. Tłumy uśmiechniętych ludzi szwędający się pomiędzy kolorowymi, świecącymi i grającymi karuzelami, stoiskami w watą cukrową, słodyczami i strzelnicami gdzie zostawiając kilka Euro można wygrać „festynową tandetę” made in China :)

Ale Feria to przede wszystkim ukochana przez Hiszpanów fiesta! Na samym końcu „Feriowego obozu” stanęło 6 ogromnych namiotów, które różnią się od siebie nie tylko stylizacją, ale przede wszystkim rodzajem muzyki, jaki jest w nich puszczany. 

Na tutejszej Ferii nie zabrakło muzyki nowoczesnej, tradycyjnej muzyki hiszpańskiej, namiotu z klasycznym flamenco no i namiotu o nazwie „Alternativ”, gdzie w pierwszej kolejności skierowaliśmy swoje kroki… 

No i był to strzał w dziesiątkę! Na parkiecie spotkaliśmy całą ekipę z naszego mieszkania i patio czyli Paula i „Dzwoneczek”, cała ekipa z mieszkania, gdzie robiliśmy grilla na dachu: Juney, Joe i Fede. W komplecie stawiła się także ekipa z Kite Local School z Larą na czele, który każdemu znajomemu przyklejał na piersi naklejkę z logo swojej szkoły!

Z taką ekipą wieczór nie mógł się nie udać, toastom nie było końca, a zabawa trwała i trwała i jeszcze raz trwała aż do bielusieńkiego rana!

Vejer de la Frontera

Wracając z Polly i Kubą z surferskiej plaży w Palmar nieco pomieszały nam się drogi na jednym z rond i przez zupełny przypadek udało nam się wylądować w prześlicznym małym miasteczku - Vejer de la Frontera, które znajduje się na szczycie wielkiej skały i góruje nad drogą łączącą Tarifę i Cadiz.

Miejsce magiczne! Dojazd do niego przypomina zdobycie średniowiecznego zamku, droga jest stroma i kręta do tego stopnia, że samochody jadące w różnych kierunkach mają problem aby się minąć… A kiedy uda nam się już dotrzeć na szczyt miasteczko zachwyca wszechobecną bielą zabudowań, kontrastującą z błękitem nieba i zielenią palm…



Nieprawdopodobne są również wąskie uliczki w samym mieście, gdzie w niektórych miejscach wydawało mi się, że będziemy musieli składać boczne lusterka samochodu, o mijaniu się z innymi już nie wspominając…


Zjawiskowe miejsce, zjawiskowe…

Kartka z kalendarza... :)

Uznałem, że koniecznie musi się to tutaj znaleźć :) Rozmowa pod wpisem na blogu Polly opisującym nasze zmaganiem z surfingiem...

3 komentarze: 

elvis pisze... 
choć pływać nie umiem - co się poobijałem łokciem o deskę, co tyłkiem i plecami pociorałem po dnie - to wszystko jest MOJE i nikt mi tego nie zabierze! :) 
7 września 2010 14:21 

Polly_nezja pisze... 
hahaha! Zapomnialam dodac ze Elvis nie plywa choc jest urodzonym wodnikiem! I tu prosze nie z mala deseczka w plytkim basenie ale z wielkim longboardem na otwartym oceanie! To jest wlasnie ten zdrowy rozsadek o ktorym rozmawialiśmy kiedys... 
7 września 2010 15:54 

elvis pisze... 
znalezione w styczniu tego roku w drodze z Krakowa do Warszawy w moim portfelu: Kartka z kalendarza, 28 kwietnia 2004, imieniny Walerii i Pawła, dedykacja "Elvisowi - Polly" i zaznaczony niebieskim zakreślaczem cytat na ten dzień: "Zdrowy rozsądek to rzecz, której każdy potrzebuje, mało kto ją posiada, a nikt nie wie, że mu jej brakuje" :) Tyle w tym temacie :P 
7 września 2010 19:29 


Wstawaj! Życie to surfing…

… więc nie bój się fal!

Ten refren piosenki Myslovitz jest doskonałym odzwierciedleniem sobotniego poranka i całej reszty tego dnia. Zgodnie z wczorajszym postanowieniem wstajemy skoro świt i po mini śniadaniu pędzimy razem z Polly do Kuby, z którym byliśmy umówieni o 8.30 pod jego domem…

No właśnie… 8.30 tutaj to jeszcze prawie, że noc… Nam wstać się udało, ale jak się okazało, Kuba miał z tym mały problem… 8.35 siedzimy na schodach pod mieszkaniem Kuby i dzwonimy do niego, jednak jego komórka milczy… 8.43 dalej dzwonimy, a komórka dalej milczy… Zapada decyzja, że jeśli do 9 nie odbierze to idziemy dospać na plażę…



Kilka minut po 9 rozkładamy już ręczniki na chłodnym jeszcze piasku i zasypiamy wsłuchując się w kojący szum fal oceanu… Jakoś kilka minut po 10 budzi mnie telefon Polly! Dzwoni Kuba! 


Zbieramy się z plaży, zaliczamy szybkie śniadanie (w bardzo dobrej cenie – duża tostada i kawa z mlekiem – 2,5 euro!), kupujemy kanapki na drogę i ruszamy w stronę Palmar – miejscowości i plaży leżącej ok. 60 km od Tarify, gdzie fale pozwalają poczuć co znaczy prawdziwy surfing…


No właśnie… Prawdziwy surfing… Cały czas siedząc w samochodzie towarzyszą mi mieszane uczucia i wrażenie, że za sporty wodne zabieram się od D strony… Może zanim spróbuje stać się pogromcą fal partałoby się najpierw nauczyć pływać… Ale co mi tam! Polly kończyła kurs ratownika, Kuba też dobrze pływa, woda w oceanie jest słona, a przy odrobinie szczęścia fala i tak wyrzuci mnie na brzeg, więc… nie ma innej opcji i dzisiaj elvisiątko będzie surferem!


No i każdy zada pewno pytanie jak było… Jakkolwiek to banalnie zabrzmi, ale było genialnie! Pomimo tego, że ani razu nie udało mi się stanąć na desce i tak popłynąć, obiłem sobie prawy łokieć i kilka razy przecharatałem tyłkiem i plecami po dnie, wypiłem hektolitry słonej wody i miałem cały brzuch wysmarowany woskiem z deski było po prostu MEGA!


Siła fal, które z nieprawdopodobną mocą wypychają Cię na brzeg, jak gdyby nie chciały Cię więcej widzieć w wodzie… To przyspieszenie, kiedy leżysz na desce i czekasz na falę w spokojnej wodzie, a ona nagle przychodzi, wyrywa Cię do góry i próbuje wyrzucić do góry, odepchnąć od siebie jak najdalej, a wszystko to przy akompaniamencie szumiących grzmotów wody i niewyobrażalnej ilości piany… MEGA, ME – GA!!!


I choć na dzień dzisiejszy dalej uznaję wyższość roweru nad wszystkimi innymi sportami, jakie miałem okazję kiedykolwiek uprawiać wiem, że jeśli jeszcze kiedyś będę miał okazję spróbować stanąć na desce surfingowej na pewno z tej okazji skorzystam… A kto wie… Może jeśli kiedyś w końcu pływać się nauczę moim sposobem na wakacje będzie wyjazd do Australii i starcie z falami największymi z największych… Kto wie, kto wie… :)

piątek, 3 września 2010

Masters of Kite

Następnego dnia po urodzinach Polly ekipa VXT rozdziela się. Ja zostaję w Tarifie jeszcze przez tydzień, a Agata z Adamem kierują się powoli w stronę domu. W piątek skoro świt ruszają w drogę do Malagi, a potem noc na lotnisku i wylot o 6 rano w stronę Krakowa. Mnie to czeka na szczęście dopiero za tydzień…

A z racji tego, że został mi jeszcze tydzień – wybieramy dzisiaj korzystanie z uroków Tarify, mekki wszelkich sportów, które w swojej nazwie zawierają słówko „surfing” i jedziemy kibicować zawodnikom mistrzostw „Masters of Kite”, które rozgrywają się na plaży w zatoce Valdevaqueros.



Całe zawody trwają 4 dni, a my mieliśmy wyjątkowe szczęście (jak zwykle zresztą) i trafiliśmy na zawody we Freestyle, czyli to, co Tygryski lubią oglądać najbardziej. Efektowne skoki, przeradzające się w prawdziwe loty, ewolucje w powietrzu i jeszcze wiele innych rzeczy, których normalny człowiek o zdrowych zmysłach nie jest w stanie sobie wyobrazić :) Jedyne ograniczenie to niczym nieograniczona wyobraźnia i fantazja Riderów!


Każdy znalazł coś dla siebie i każdy mógł podziwiać to, co najbardziej go interesowało. W polu widzenia każdy znalazł coś interesującego: najbardziej wypasiony sprzęt do pływania, dobrą muzykę, wakacyjny klimat i mega pozytywną atmosferę! Dziewczyny nie pozostawały też obojętne wobec opalonych i atletycznych ciał zawodników, a my z chłopakami też nie płakaliśmy z powodu sporej liczby skąpo ubranych i opalonych niewiast obecnych na plaży… 


Zawody ku uciesze wszystkich wygrał Holender, który rzeczywiście na zwycięstwo zasłużył no i przede wszystkim pokonał Hiszpana, który we wcześniejszej fazie zwodów wyeliminował naszego faworyta! Dobrze mu tak!


A co po zawodach? W drodze powrotnej odwiedziliśmy sklep i wypożyczalnie sprzętu do surfowania, aby jutro spróbować swoich własnych sił w pokonywaniu fal i pływaniu na desce… :) 


czwartek, 2 września 2010

Urodzin ciąg dalszy!

Nocne życie w Hiszpanii pozwala na świętowanie urodzin przynajmniej 2 razy. Pierwszy raz dokładnie o północy, kiedy zaczyna się urodzinowy dzień, a drugi raz – podobnie jak w Polsce – tego samego dnia, ale pod wieczór, kiedy wszyscy przyjaciele czy rodzina skończą już pracę.

Nie inaczej było i tym razem. Pierwsze „obchody” urodzin w Almedinie, potem „obchody” rowerowe, a wieczorem specjalna kolacja urodzinowa przygotowana przez Larę – właściciela jedynej prawdziwie taryfiańskiej szkoły Kitesurfingu! A dlatego jedynej prawdziwie taryfiańskiej, ponieważ wśród właścicieli wszystkich szkół Kite w Tarifie, tylko Lara pochodzi z Tarify. Reszta właścicieli to przyjezdni, którzy tutaj właśnie postanowili zrobić interes życia. No i sama nazwa szkoły też jest bardzo wymowna – Kite Local School Tarifa. 




A jeśli jesteśmy już przy lokalności to kolacja oczywiście też musiała być lokalna i Lara przygotował Paellę *, z której wprost słynie. Kilka razy do roku, właśnie przed swoją szkołą, organizuje publiczne gotowanie Paelli, na które zaproszony jest każdy, kto ma ochotę przyjść i spróbować kulinarnego fachu Lary.


Dzisiejsza kolacja była zdecydowanie bardziej kameralna i wydana specjalnie na cześć Jubilatki. Goście dopisali, a jedzenie było wyśmienite – podobnie jak cały wieczór z resztą. Nie zabrakło owoców morza, mojito, a także dobrego humoru, gitary, śpiewu, zwłaszcza „100 lat” we językach wszystkich osób, które były obecne oraz kitsurferskiego ślubowania na banderę KLS! 


Odwiedziła nas też lokalna policja, która zakończyła imprezę przed szkołą Lary jakoś kilkanaście minut po północy, nie podzielając naszego entuzjazmu z siedzenia na materacu rozłożonym na drodze i śpiewu w rytm gitarowego akompaniamentu… na szczęście obeszło się bez mandatów i innych represji :)


* Paella – to tradycyjne hiszpańskie danie przygotowywane z ryżu oraz warzyw. W zasadzie Paellę można dostać w każdej hiszpańskiej restauracji, to ta, którą przygotował Lara była nieziemska. Nie było to danie przygotowanie jako jedno z setek z zaciszu restauracyjnej kuchni, a prawdziwa hiszpańska kolacja przygotowana przez autochtona! W ogromnej patelni (specjalnej do przyrządzania Paelli) znalazło się wszystko, co w tej potrawie znaleźć się powinno: ryż, papryka, kukurydza, groszek i wszelkiej maści owoce morza z krewetkami, kalmarami i małżami na czele… 


Drogi czytelniku, jeśli kiedykolwiek dotrzesz do Hiszpanii, koniecznie musisz spróbować tradycyjnej Paelli. Nawet jeśli nie lubisz owoców morza postaraj się przełamać (Agata dała radę!) i spróbuj Paelli, bo jeśli tego nie zrobisz, to tak jak gdybyś w Polsce nigdy nie poznał smaku bigosu…