Wiele na świecie było konfliktów,
ale chyba mało który został tak spopularyzowany przez popkulturę jak wojna w
Wietnamie. Mam nieodparte wrażenie, że na VHS’ach z głosem Tomasza Knapika
wychowało się całe moje pokolenie, a sceny i fragmenty z „Plutonu”, „Zaginionego
w akcji” czy „Rambo II” wielu z nas może dziś opowiadać i cytować niemal jak
teksty z „Chłopaki nie płaczą” lub „Poranku Kojota”.
Dlatego też jedną z moich
pierwszych reakcji po kupieniu biletów do Wietnamu, była jakaś taka wewnętrzna
radość, że na żywo zobaczę te miejsca, które znam z filmów, a na wyciągnięcie
ręki będę miał resztki wojskowego sprzętu, który „za łebka” kleiłem w oparach
acetonu. Dlatego też, niemal zaraz po przylocie do Sajgonu, na pierwszy ogień
poszło Muzeum Wojny Wietnamskiej i system tuneli Wietkongu w Cu Chi.
Jak wrażenia? Na pewno zobaczenie
na żywo HUEY’a czy CHINOOK’a to spełnienie marzeń dziecka zakochanego w
klejeniu modeli. Ale potem gdzieś ta dziecięca radość uciekła i przyszły
mieszane uczucia…
Dlaczego? Bo będąc tutaj nie mówi
się o „jakiejś tam wojnie z żółtkami” tylko o wydarzeniach, które działy się
naprawdę i to relatywnie niedawno. Co więcej, mówi się tutaj o rzeczach, które
nie do końca mieszczą się w znanym nam „amerykańskim punkcie widzenia” tego
konfliktu. Dzień później, kiedy wybraliśmy się do tuneli używanych przez
Wietkong, tylko w tym przekonaniu się utwierdziliśmy, kiedy niemal na każdym
kroku słowa „US soldier” wypowiadane były z niechęcią porównywalną do relacji członków
Platformy Obywatelskiej i Prawa i Sprawiedliwości.
A tak z jeszcze zupełnie innej
strony, po kilku godzinach spędzonych w dżungli i zobaczeniu pułapek, którymi
była nastroszona, dziwię się że Amerykanie wysiedzieli tam aż tyle lat, bo bez względu
na sprzęt i przewagę liczebną – i tak byli bez szans…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz