Decydując się na wyjazd do Wietnamu z Leonem zdawaliśmy sobie sprawę, że możemy na miejscu budzić sensację i zainteresowanie. Przede wszystkim
dlatego, że doskonale pamiętaliśmy jaką „furorę” robiliśmy swoim kolorem skóry
w Indiach zwiedzając Taj Mahal – zaczepkom, smyraniu i robienie zdjęć nie było wtedy końca.
Tym razem jest nieco inaczej. Idąc ulicą mamy wrażenie, że
cały czas ktoś nas obserwuje. Kiedy tylko rozglądamy się dookoła napotykamy albo
wpatrzone w nas skośne oczy, albo w pośpiechu odwracany speszony wzrok… Być
może i byłoby to dużym dyskomfortem, gdyby nie serdeczność tych spojrzeń i
uśmiechnięte twarze tubylców.
Oczywiście gwiazdą Wietnamu nie zostaliśmy my, ale nasz
Kierownik. No i szybko i bezbłędnie się w tej nowej roli odnalazł. Co prawda
nie wyrobił sobie jeszcze gestu pozdrowienia Brytyjskiej Królowej, ale już
niemal zawodowo odwzajemnia wszystkie uśmiechy, zalotnie trzepocze swoimi
rzęsami, od niechcenia pozuje do zdjęć i, o zgrozo, zaczyna mówić ich piskliwym
językiem…
Jedyne, co pozostało nam – agentom wschodzącej gwiazdy, to
tylko odpowiadać na pytania skąd jesteśmy, ile ma maluszek i dumnie uśmiechać
się, kiedy niemal wszystkie Azjatki do których Leon puszcza oczka, rozpływając
się mówią nam „how sweet baby” ;)
PS.
Żeby nie było – i my grzejemy się światłem Gwiazdy. Dzięki
niemu nie mamy problemu ze zjedzeniem śniadania w hotelu – niemal w momencie
znajduje się cały korpus opiekunek chętnych choć na chwilę wziąć go na ręce. W
kolejkach z tą ważną personą puszczają nas „bez kolejki”, a w restauracjach
Panicz ma specjalne względy i bez problemu dostaje ugotowane jajka i warzywa
bez żadnych przypraw :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz