Po kilku dniach spędzonych w Sajgonie wreszcie przyszedł
czas żeby się stąd ruszyć. Zatłoczone miasto zmęczyło zarówno nas jak i
kierownika wyprawy, więc nie było sensu siedzieć tu dłużej, lecz znaleźć sposób
jak się stąd wydostać. I o tym właśnie będzie ten wpis :)
W pierwszej kolejności postanowiliśmy uciec do Delty
Mekongu, która zaczyna się relatywnie niedaleko samego Sajgonu i można
skorzystać z oferty jednej z „miliarda” agencji turystycznych napotykanych co
krok przy każdej z większych ulic. Swoim zwyczajem postanowiliśmy jednak zorganizować
to po swojemu czyli bez żadnych konkretów i z przewodnikiem w ręki. W nim
bowiem przeczytaliśmy, że do najbliższych miast Delty (ok. 70 km) bez problemu
można dostać się komunikacją publiczną.
Niby proste, ale jednak nie do końca…
Strony przewodnika „poinformowały” nas, że z centrum
autobusem linii 102 musimy się dostać na wschodni dworzec autobusowy, a stamtąd
prosto już możemy łapać połączenie do Ben Tre. „Zapomniały” jednak dodać, że w
ścisłym centrum są 2 główne przystanki autobusowe…
My wiedzieliśmy tylko o istnieniu tego, na którym
wysiedliśmy jadąc tu z lotniska, więc bez namysłu tam właśnie się udaliśmy. Co
więcej, znaleźliśmy nawet peron opisany numerem 102, więc nie pozostało nic
innego jak tylko czekać na autobus. Znaleźli się nawet przyjaźni autochtoni,
którzy co prawda w niezrozumiałym dla nas języku, z uśmiechem na twarzach
pytali chyba czy mogą nam jakoś pomóc, ale bariera językowa w tym przypadku
okazała się jednak trudna do przeskoczenia.
Kilka chwil później pojawił się i on – autobus 102!
Zatrzymał się jednak na początku peronu, wysadził ludzi, nikt do niego nie
wsiadł i najzwyczajniej na świecie po prostu sobie odjechał…
Ale jak to? Bez nas? A co z nami?
Tu na ratunek przyszedł język migowy i mapa na ścianie
peronu autobusowego. Dzięki uprzejmości „migającego” Wietnamczyka
dowiedzieliśmy się, że nasz autobus tutaj tylko wysadza ludzi, a odjeżdża z
zupełnie innego przystanku – jakieś 500 metrów dalej. Nie mieliśmy więc wyjścia
i ruszyliśmy w kolejny mini spacer tego dnia.
Kiedy byliśmy już niemal na miejscu, zauważyliśmy że niemal
równo z nami jedzie kolejna „sto dwójka” przyspieszyliśmy więc kroku, wpadliśmy
na dworzec i już niemal biegiem dotarliśmy do peronu do którego znów tylko na
chwilę, podjechał nasz autobus. Tutaj z kolei okazało się, że znów musimy
poczekać, bo ten autobus właśnie skończył swój bieg, kierowca musi odpocząć i
podjedzie jak będzie już wypoczęty. Kiedy to będzie? Nie wiadomo – będzie jak
będzie, więc znów czekamy :)
Kilkanaście minut później odjechał – stary zielony autobus,
w którym nie było nawet mowy o czymś takim jak jakiekolwiek udogodnienia dla
podróżujących z dziecięcym wózkiem. Na szczęście leonowy rydwan jest lekki i
składany, więc z dzieckiem na ręku i te niedogodności udało się pokonać. Chwilę
później wreszcie ruszyliśmy i wreszcie zaczęliśmy się zbliżać do oddalonego o
całe 10 km wschodniego dworca autobusowego Sajgonu…
Ponad godzinę później byliśmy na miejscu. Teraz tylko
wystarczyło znaleźć kolejny autobus i ruszyć dalej. To na szczęście okazało się
o wiele prostsze niż pierwsza część wycieczki i niemal 15 minut po przyjeździe
na dworzec siedzieliśmy już w kolejnym autobusie, który miał dowieźć nas do
celu.
To naprawdę jest wnętrze naszego busika, a żadnego z eksponatów muzeum wojny wietnamskiej :) |
Tutaj kolejny raz rzeczywistość przypomniała nam, że w Azji
pojęcie czasu jest pojęciem mocno względnym. Niby autobus miał ruszyć o 13.30,
ale jak się okazało nie było to bardzo wiążące, więc było jeszcze trochę czasu
na zakupy i mini przekąskę.
Od razu po przesiadce widać było, że po pierwsze – kupiliśmy
chyba bilet na bardzo budżetową wersje przejazdu (w sumie jakieś 4 dolary za
cała naszą trójkę z gratami i jakieś 60 km jazdy), a po drugie, że będzie
podobnie jak w Indiach czy Nepalu, gdzie nasi współtowarzysze podróży jadą z
niemal całym swoim dobytkiem :) Dramatu nie było, jednak ze względu na brak
klimatyzacji której substytutami były otwarte wszystkie okna, dobrze że jazda
trwała tylko 2,5 godziny :)
Powrót też nie obył się bez przygód. Najpierw kierowca
taksówki, który miał zawieźć nas na dworzec autobusowy na którym wysiedliśmy,
wywiózł nas w zupełnie inne miejsce twierdząc że stąd do Sajgonu dojedziemy
szybciej. Pokazał nam nawet autobus, którym miało nam się to udać. W kasie z
panią też nie do końca dało się dogadać, bo twierdziła że ten autobus odjeżdża
o 15.00, a nie za 15 minut, co dla nas oznaczałoby przynajmniej 3 godziny „kiblowania”
na tym dworcu. Koniec końców, jednak po 15 minutach a nie o 15, udało nam się
ruszyć klimatyzowanym busem w stronę Sajgonu.
Jaki z tego wniosek? Na pewno łatwiej byłoby kupić
wycieczkę, bo dla przyjezdnego jednak komunikacja publiczna to ruletka –
zarówno pod względem dworców jak i samych autobusów, busów czy busików. Mimo
wszystko jednak, co samemu to samemu i przygód niewątpliwie więcej niż z biurem
podróży :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz