Kiedy pisałem ten tekst pierwszy raz, było jakoś po godzinie 2, siedziałem na balkonie sevilsiego mieszkania i sącząc pyszne białe wino kontemplowałem gasnący powoli gwar jednego z bardziej ruchliwych skrzyżowań w centrum miasta... Niestety, pisałem to w telefonie, i w międzyczasie blog się wylogował i cały tekst był już nie do odzyskania, więc podejście drugie czas zacząć!
Wtorek w Tarifie w moim wykonaniu okazał się bardzo leniwym dniem... Polly szła do pracy dopiero na 13, Wero miała wolne i postanowiła wreszcie wykurować swoje oskrzela, więc po pobudce (jakoś po 11:) pierwsze miejsce do którego skierowaliśmy swoje kroki to była apteka, a potem sklep, gdzie upolowaliśmy jajka na planowaną jajecznicę.
Tak jakoś wyszło, że to ja zostałem nominowany do jej przyrządzenia i okrzyknięty szefem kuchni tego poranka. Śniadanie poszło sprawnie, oczywiście w patio i ja tutaj zaległem już na dłużej. Komputer na kolanach, pożyczony z powietrza internet i pisanie tekstów, które już mieliście okazję przeczytać. A warunki do pisania były idealne! Polly w pracy, Wero śpi, Agata i Adam na plaży, Nico też gdzieś poszedł, cienia odpowiednia ilość, delikatny wiaterek i dochodzący z ulicy gwar i dźwięki gitar i charakterystycznych hiszpańskich rytmów docierające z pobliskiego mini ryneczku.
Nawet nie zorientowałem się, że kiedy skończyłem pisać było już całkiem sporo po 17, więc szybko się pozbierałem i poszedłem szukać Agaty i Adama, do których miałem dołączyć jakoś ok. 15... Na szczęście znalezienie ich na plaży poszło mi łatwiej niż myślałem, ale na plażowanie jednak już się spóźniłem, bo oni akurat się już zbierali do domu. Tam czekała już Wero, której rano obiecałem, że pójdziemy razem na zakupy i kupimy coś na kolację.
No i przy kolacji chciałbym zatrzymać się na dłużej. Ze skromnej kolacji zrobiła się prawdziwa hiszpańska fiesta. Nie pamiętam czy pisałem o tym już tutaj, ale Tarifiańskie mieszkanie to prawdziwy dom otwarty. I w przenośni i dosłownie. Jedyną osobą, która zamyka drzwi i cały czas krzyczy jeśli się ich nie zamknie to „starsza pani, która musi zniknąć” :) Nie inaczej było i tego wieczora...
Kiedy zaczęliśmy się z Adamem krzątać w kuchni i zaczęły z niej dochodzić coraz to wyraźniejsze zapachy w patio pojawiało się coraz więcej osób. Znalazł się Nico z jakimiś dwoma kolegami, Paola ze swoją znajomą, które też mieszkają z nami, Polly zdążyła już wrócić z pracy i pojawiła się też Wero, która była odebrać z dworca Martę – kolejną polską towarzyszką VXT Espania Trip 2010 :) W ogóle mam wrażenie, że cały czas ktoś nowy się tam pojawiał... Ale nasz kurczak „na winie” z cebulą, czosnkiem, pomidorami i papryką, podlany piwem i serwowany z ryżem z curry przypadł wszystkim do gustu, a na pewno świadczyć o tym mogło temp znikania jedzenia z garnka i patelni!
No a po kolacji? Po kolacji musiał być deser! Polly zabrała nas do Almediny i tam zamówiła coś, co nie wiem jak się nazywało, ale było genialnie czekoladowe i pyszne! Do tego Mohito, które wszyscy piją tutaj hektolitrami i tak właśnie zaczęło się miłe zakończenie kolejnego dnia na Hiszpańskiej ziemi!
No i tutaj kolejna rzecz przy której chce się na chwilę zatrzymać. Planując pisanie relacji stąd planowałem opisywanie dni „od rana do wieczora”... Po trzech dniach na miejscu to chyba nie ma sensu, bo nie sposób opowiadać o dniach nie wspominając o nocach, które są tutaj bardziej żywiołowe niż dni :) No i nie inaczej było tej nocy, która skończyła się dopiero po odwiedzinach w Moscito, gdzie zawsze można, cytując króla Juliana, nieco „powyginać śmiało ciała”!
PS. zdjęcia będą później, bo mój komputer został w Tarifie razem z czytnikiem kart, kablem do telefonu i innym przydatnym do wrzucania zdjęć asortymentem :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz