Pierwszy dzień od rana do wieczora na miejscu
Nocna Tarifa nie jest już taka obca… Teraz kolej na poznanie jej w dzień i zgodnie z zarządzeniem Polly zaczynamy od zapoznania się z plażą… Tylko nie tą najbliższą, tylko oddaloną o jakieś 15 minut jazdy samochodem. No właśnie – samochodem… Wczoraj wieczorem był plan, że na plaże zabierzemy się ze znajomym Austriakiem, ale zanim się wygrzebaliśmy, zanim zjedliśmy śniadanie w knajpce, gdzie kelner zrozumiał, że jesteśmy z Bolonii, a nie z Polonii to okazało się, że nasz transport już sobie pojechał… Nie było innej opcji – łapiemy stopa!
Tradycyjnie już więcej szczęścia niż rozumu i na stopa długo nie czekaliśmy, bo ulitował się nad nami Hiszpan, który jadł śniadanie w jednej z miliardów tyciuteńkich knajpek. Sam z siebie podszedł i powiedział, że jeśli nie złapiemy czegoś zanim on zje, to nas podwiezie bo jedzie w tą samą stronę. Długo się nie zastanawiając propozycję przyjęliśmy :)
Po kilkunastu minutach jazdy i drugich kilkunastu stania w korku wylądowaliśmy na ogrooooooooomnych wydmach nad równie ogromną plażą z widokiem na Afrykę! Znaleźliśmy sobie miejsce (nikt nie krzyczał, nikt nie biegał, nie sypał piaskiem) i zaczęło się plażowanie ze wszystkimi jego plusami i minusami (spanie na słońcu, tylko słona woda do picia itd., itp.) Ale było też coś, co trzeba było zrobić jako ukoronowanie wizyty na tej właśnie plaży – wytaplać się błocie z tutejszych skał…
I tak właśnie po kilku godzinach opalania trafiliśmy do plażowego SPA własnej roboty! Najpierw siada się na brzegu i robi piling ze słonej morskiej wody i drobniutkiego piasku. Dokładnie trzeba się nim ponacierać, potem to wszystko spłukać i skierować się w stronę skałek. Tam trzeba sobie kawałek ukruszyć, znaleźć jakiś kamień na którym można kawałki skał dokładnie rozgnieść mieszając z wodą, a potem zostaje najprzyjemniejsza część zabawy – dokładnie się tym wszystkim wysmarować. Można w zasadzie od stóp do samiuteńkiego czubka głowy, bo błoto nawet z ciuchów schodzi bez problemu. Tak wysmarowanym wystarczy się położyć na piasku i czekać aż błoto stwardnieje i ściągnie skórę.
Potem należy wejść do wody, spłukać wszystko i cieszyć się tym, że właśnie zaoszczędziło się kilkaset złotych za podobny zabieg w normalnym gabinecie SPA. Dodatkowo tutaj śmiechu jest jeszcze co niemiara!
No ale co dobre szybko się kończy, więc trzeba było pomyśleć o powrocie do domu. Jako, że mieliśmy jeszcze trochę czasu zapadła decyzja, że nie będziemy nic kombinować, a do domu wrócimy na piechotkę… No i tak szliśmy, szliśmy, jeszcze raz szliśmy, potem zatrzymaliśmy się na obiad (pyszności z musli, owocami, jogurtem, skondensowanym mlekiem i czymś jeszcze) po to, że dalej mieć siły żeby iść, i iść i jeszcze raz iść, aż w końcu udało się dojść do upragnionego sklepu spożywczego (jednego z niewielu otwartych tutaj w niedzielę). Z moich wyliczeń, wspartych pomocą Googl Maps i biegajzpowerride.pl wyszło nieco ponad 14 km spaceru… Daliśmy radę!!
A wieczorem? A wieczorem trzeba było ukoić obolałe nogi i domagające się jedzenia puste żołądki, więc padło na kolację w plenerze. Miejsce wymarzone i jedno z najbezpieczniejszych w Tarfie – ławeczka na skwerku naprzeciw komendy policji! A sama uczta była wyśmienita – chleb tostowy z genialnym żółtym serem, a co poniektórzy dorzucili do tego jeszcze koncentrat pomidorowy… No i oczywiście, obowiązkowo do tego hiszpańskie wino… Pycha!
PS.
Dzisiaj po drodze udało się nam napotkać na dwie ciekawostki przyrodnicze. Pierwszą z nich było stado bocianów, które przelatując na Tarifą kierowało się w stronę Afryki.
Drugą ciekawostką był spotkany na plaży „Rastapies”, który miał dredy, chustkę przewiązaną na głowie i wszystkich dookoła miał w bardzo głębokim poważaniu :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz