sobota, 21 sierpnia 2010

Zgodnie z obietnicą urlopu dzień pierwszy

Pobudka o 5.30. O 5.45 miał być telefon do Komba, żeby go obudzić, ale okazało się, że poradził sobie sam. Potem szybkie śniadania, telefon od Komba, który już czekał pod domem, pożegnanie z rodzicami i wyjazd po Agatę i Adama.

Droga do Balic mija bardzo szybko i na lotnisku wylądowaliśmy ze sporą rezerwą czasu. Ostatnie przepakowanie plecaków, sprawdzenie wagi bagażu, ich nadanie i odprawa no i czekamy na samolot. Wbrew pozorom i temu, co można przeczytać w Internecie samolot nielubianego irlandzkiego taniego przewodnika okazał się być całkiem przyjazny i wcale nie przypominał latającego Autosana :P



Wystartowaliśmy z minimalnym opóźnieniem, ale cała podróż minęła bezproblemowo i również z minimalnym opóźnieniem wylądowaliśmy w Maladze, która w chwilę po lądowaniu przywitała nas przekomicznym hymnem odegranym z samolotowych głośników.


Na lotnisku kilka chwil na ogarnięcie otaczającej rzeczywistości i owczym pędem za resztą podróżnych (zapewne bardziej doświadczonych w lataniu niż my) skierowaliśmy się po odbiór naszych bagaży. Te w miarę szybko się ukazały na taśmie przypominającej mi skórę węża, założyliśmy nasze „garby” na plecy i ruszyliśmy w stronę wypożyczalni, gdzie podejrzewaliśmy, że czekać będzie na nas Polly!


Okazało się jednak, że nie. A przynajmniej nie przy wypożyczalniach. Okazało się, że rzeczywiście jest na lotnisku w Maladze, ale przy głównym wyjściu z hali przylotów. Tam po chwili uścisków i uwadze Pana z ochrony, żeby cieszyć się nieco dalej od wejścia rozpoczęliśmy poszukiwania „naszego zarezerwowanego” Citroena C2 z klimatyzacją :)

Poszukiwania samochodu wymagały małego spaceru, ale daliśmy radę! Gorzej było w zderzeniu z wypożyczalnianą i biurokratyczną rzeczywistością, która okazała się bezlitosna… Niestety nasze samochodowe plany spaliły na panewce, ponieważ okazało się, że aby wypożyczyć auto, poza paszportem i prawem jazdy niezbędna jest też karta kredytowa, której nikt z nas niestety nie posiadał…

Cóż, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło! Przynajmniej mamy zaliczoną pierwszą przygodę, a na te najbardziej w końcu tutaj liczymy! Po chwilowej naradzie zmiana planów jest następująca – łapiemy pociąg i jedziemy do centrum Malagi. Tam będziemy kombinować dalej…



W samej już Maladze mamy do wyboru – pociąg lub autobus i decydujemy się na ten drugi środek lokomocji. Do odjazdu autobusu mamy prawie 2 godziny, więc w ramach miejskiego zwiedzania lądujemy w jednym z centrów handlowych, namierzamy jakiś market spożywczy a’la nasz Real, robimy mini zakupy i lądujemy na jednym z zacienionych skwerków przed dworcem autobusowym.


Podróż do samej Tarify mija już bez żadnych zakłóceń czy innych niespodzianek. Na miejscu lądujemy gdzieś ok. 20.00 i kierujemy się w stronę mieszkania Polly, które dzieli ze swoimi współlokatorami. W samym mieszkaniu zaś mamy wątpliwą przyjemność poznać jego oryginalną właścicielkę, która nie jest miłą staruszką a prawdziwą… i tutaj na myśl przychodzą różne epitety, a z określeniem stara wiedźma na czele! :)


Zapewne „Starsza Pani” przez ten blog przewinie się jeszcze nie jeden raz, a ja tym czasem uciekam od komputera, bo najwyższa pora zrobić rozeznanie terenu… w końcu powoli zapada zmrok, a na starym mieście zaczyna się gwar... :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz