Wspominałem ostatnio o mieszaniu się dni i nocy. Dzisiaj przykład jak się to kończy... Wczoraj wieczorem nasza ekipa się rozdzieliła: Agata i Adam po almedińskim deserze wrócili do domu, a my kontynuowaliśmy nocne Polaków rozmowy. Udało nam się je skończyć jakoś po 3 i tak właśnie ściągnęliśmy do mieszkania.
Z racji tego, że rano planowaliśmy z Agatą i Adamem wyruszyć w świat nastawiłem budzik na 10... Moi kompani wyruszyli zdecydowanie wcześniej, ponieważ oni wybrali autobus po godzinie 7, ja autobus miałem JAKOŚ/OK 11.30, ale o której dokładnie – nikt nie wiedział... Ba! Wybiegając z domu w kierunku przystanku uświadomiłem sobie, że ja nawet do końca nie znam nazwy miasta, do którego mam się dostać... Kadeks, Kydiks czy jakoś tak... wskazówką okazał się poziomy znak drogowy ze strzałką i napisem Cadiz! Chyba chodziło o tą nazwę. Nawet autobus do miasta o tej nazwie odjeżdżał ok 11.30 czyli o 11.25 (przynajmniej tak było w rozkładzie, co wcale nie jest obligiem jeśli chodzi o odjazd)
Kupiłem bilet, wsiadłem i ruszyłem w pierwszą samotną podróż w obcym kraju :) Trochę niewyspany z plecakiem pakowanym oczywiście rano (wiem Mamuś, że śledzisz bloga, więc specjalnie dla Ciebie – wiem, mogłem wstać 10 minut wcześniej... :) siedziałem i podziwiałem andaluzyjskie widoki za oknem autobusu. Cały czas towarzyszyła mi też pewna niepewność – czy to na pewno chodzi o to miasto. Po mniej więcej pół godziny jazdy w sumie już pogodziłem się ze świadomością, że być może moja wycieczka skończy się tym, że na końcu trasy autobusu wysiądę, zadzwonię do ekipy i zapytam gdzie są, oni odpowiedzą, że na dworcu autobusowym ale w innym mieście! No ale wyjazd miał być pełen przygód więc niech będzie i tak...
Sporo się nie pomyliłem, choć na szczęście miasta się zgadzały! Rzeczywiście chodziło o Cadiz, ale wysiadłem nie na tym przystanku, co miałem. Przewidział to zresztą Adam, że zamiast wysiąść na ostatnim ja wysiądę na pierwszym... Na szczęście przystanki autobusowe w Cadiz wyposażone są w mapki sytuacyjne i nawet nie zdążyłem się dobrze rozejrzeć jak siedziałem już w autobusie, który PRAWDOPODOBNIE miał dowieźć mnie tam, gdzie na mnie czekali. Całe to zamieszanie spowodowało, że przyjechałem tylko 10 minut później niż pierwszy autobus, którym tego dnia jechałem, więc uważam, że i tak nie jest źle.
Z racji tego, że Adam z Agatą byli tutaj już od 4 godzin, zrobili już wstępne rozpoznanie i wiedzieli co gdzie i jak zobaczymy. Na mnie największe wrażenie zrobił wielki prom zacumowany w porcie, który wyglądał jak znane z telewizji największe promy świata. Poza tym katedra nad samym brzegiem oceanu, stary fort, który oczywiście był remontowany i zamknięty, pozostałości dawnych murów miasta oraz mnóstwo wąskich i ciasnych uliczek. Aaaaa! No i wszech obecne latające wolno papugi, których ulubionym zajęciem jest siedzenia na palmach i wydzieranie dziobów na siebie wzajemnie!
Klucząc wąskimi uliczkami powoli zbliżaliśmy się w stronę dworca autobusowego, gdzie wpakowaliśmy się do autobusu do Sevilli. Ja prawie całą drogę przespałem, więc 1,5 godzinna podróż minęła mi bardzo szybko. Na miejscu przesiedliśmy się do miejskiego autobusu, który miał nas zawieźć pod samo mieszkanie... No i tutaj pojawił się malutki problem z interpretacją słów Wero i jej mapki sytuacyjnej, dzięki czemu pojechaliśmy przystanek za daleko... No ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło i dzięki temu udało nam się zrobić zakupy u jednego z wielu tutaj „Chinoli” (chińskie sklepy w których można kupić dosłownie WSZYSTKO) oraz stojąc na światłach i obserwując jeden z bloków przy skrzyżowaniu rozkminiać, jak wygląda mieszkanie w takim hiszpańskim pudełku... Uwierzcie, że ogromne było nasze zdziwienie, kiedy okazało się, że w tym właśnie bloku będziemy mieszkać przez kilka najbliższych dni.
Korzystając z kluczy, które dostaliśmy od Wero pokonaliśmy domofon, weszliśmy na 4 piętro i zaczęliśmy się włamywać do mieszkania, w którym jak się okazało czekał już na nas Juan – współlokator Polly, Wero i Marty z czasów, kiedy jeszcze wszystkie mieszkały w Sevilli.
Tak po wyczerpującym dniu udało nam się trafić do oazy spokoju – duże przestronne mieszkanie, z dwoma łazienkami, kuchnią i wszelkimi wygodami, których można by sobie wymarzyć z klimatyzacją włącznie. Potem już tylko długi orzeźwiający prysznic, pesto na kolację i białe wino na balkonie o którym pisałem wczoraj...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz