środa, 30 marca 2011

To boli...

Dzisiaj, pierwszy raz w życiu, zatankowałem swój własny samochód "do pełna" :) Z jednej strony satysfakcja z tego, że wskazówka poziomu paliwa, przynajmniej na razie, kurczowo trzyma się prawej strony, z drugiej strony złość i chęć wbicia zębów w asfalt - 48 litrów, prawie 250 zł, a komputer pokazuje, że starcza to na "tylko" 518 km...

foto: http://www.podlaskie.strefabiznesu.pl/

Kryzys, interwencja w Libi czy ceny baryłki ropy na światowych giełdach - to wszystko takie odległe. Za to bliskie i zatrważające są ceny paliwa na naszych stacjach... A morał z tej bajki jest taki, że trzeba nauczyć się ekonomicznej jazdy :P AMEN :D

poniedziałek, 28 marca 2011

Z cyklu: oryginalne wytłumaczenie

Dzisiaj Polly poprosiła mnie, żebym kiedyś przy okazji, po drodze do domu przejeżdżając obok jakiejś kwiaciarni albo czegoś kupił zraszacz do kwiatów. Tak więc prosto po pracy wybrałem się do Reala :)

Wchodzę na halę, kieruję się w stronę regałów z artykułami domowymi, mijam miski, wiaderka, szczotki, mopy, ale zraszaczy nie widzę. Za to zauważyłem regał z ziemią do kwiatów, doniczkami i innym domowo-ogrodniczym sprzętem więc tam skierowałem swoje kroki. Niestety, tutaj zraszacza też nie znalazłem.

Namierzyłem więc pana z obsługi marketu. Podchodzę i zagaduję:
- Przepraszam, czy mógłby mi Pan pomóc? Szukam zraszacza do kwiatów?
- W sensie spryskiwacza, tak?
- Tak, takiego plastikowego. Dostanę może coś takiego?
- Niestety nie, bo namiot nam się zawalił :)

Pierwsza reakcja – zdumienie! WTF? Jaki namiot? Okazało się że zima pokonała namiot stojący na parkingu przed marketem, gdzie można było kupić artykuły ogrodnicze, w tym spryskiwacze. Ale nie martwcie się domorośli ogrodnicy – otwarcie nowego namiotu już 1 kwietnia :)

niedziela, 27 marca 2011

Blogowe zaległości

Robiłem dzisiaj porządki w swoim telefonie i w galerii zdjęć trafiłem na sporo takich, które zostały zrobione specjalnie po to, żeby się tutaj znaleźć a dziwnym trafem do dzisiaj się to jeszcze nie stało.

Poniżej linki do tekstów i zdjęć, które po wielu dniach i miesiącach w końcu znalazły się tam, gdzie miały się znaleźć :D Kolejne zaległości już wkrótce :)

Nareszcie!

Dzień zapowiadał się całkiem leniwie. Choć za oknem nieśmiało zaczynało świecić Słońce, krótsza o godzinę noc skutecznie jeszcze zatrzymywała w łóżku. Co prawda krótsza, ale nareszcie przyszła, od dawien dawna przeze mnie wyczekiwana – niby śpi się godzinę krócej, wstaje się wcześniej ale za to dzień staje się dłuższy, a to już sygnał do tego, że pełnia wiosny z dnia na dzień coraz bliżej :)

Z tego błogiego lenistwa wyrwał mnie jednak Kamil, który napisał czy nie poszlibyśmy pokręcić trochę na rowerach? Polly, która zmaga się z jakimś przeziębieniowym wirusem została w łóżkowych pieleszach, a ja jakoś nie potrafiłem Kamilowi odmówić. Ba! Udało mi się nawet jeszcze wyciągnąć Remika, z którym na rowerze nie jeździłem chyba od naszej Jury by bike w kwietniu zeszłego roku.


Trasa co prawda nie była jakaś specjalnie długa ani specjalnie trudna, ale jak to bywa z facetami – jeden drugiemu nie chciał ustąpić i tak jakoś wyszło, że tempo złapaliśmy całkiem niezłe. Co prawda spadło w drodze powrotnej – jak to przystało na niedzielne popołudnie nad Pogoriami – musieliśmy pokonać slalom między dziećmi, rolkarzami i amatorami nordic walking… Jednak mimo wszystko i tak było miło, bo miło się patrzy kiedy coraz więcej ludzi aktywnie spędza swój wolny czas w Dębowym Świecie :)


A po południu? Po południu wielka radość z każdego kolejnego kilometra pokonywanego Cini Mini :D

sobota, 26 marca 2011

Zakup (nie)kontrolowany

Jak zwykle zaczęło się od planów, które w głowie tliły się od dawien dawna. W tych planach konkretny w zasadzie był tylko zamiar – kupić samochód. W tym miejscu konkrety się kończyły. Jaki typ? Jaka marka? Benzyna czy diesel? Wszystko to miało wyjść w praniu…

Pierwotnie przywiązanie do marki robiło swoje. Miało być BMW i koniec. Oczywiście „trójka”. Najpierw w grę wchodziło tylko i wyłącznie coupe lub Z3 coupe. Gdzieś koło stycznia jednak doszedłem do wniosku, że jednak są to auta mało praktyczne i lepiej byłoby chyba kupić kombi…

No i pierwsze przymiarki znów padły na BMW i znów była to „trójka”. Potem był plan na Mercedesa „okularnika” z dużym dieslem, a któregoś dnia na allegro znalazłem okazyjne ogłoszenie z Audi A6 z „dwuipółlitrowym” dieslem. Tak zaczął się krótki mariaż z Audi. Potem nadarzyła się jeszcze jedna okazja – A4 kombi w fajnej wersji wyposażenia z tym samym silnikiem i automatyczną skrzynią. No właśnie – 2,5 TDI od Audi… Szybkie konsultacje z „ekspertami”, lektury forów internetowych i zapada decyzja – od tego silnika trzymamy się z daleka!

A może by tak BMW 5 kombi? Szukamy, kilka całkiem ładnych, reszta wygląda jakoś kiepsko, no i te kilkusettysięczne przebiegi, które zniechęcają już na starcie. Gdzieś po drodze zgłosiłem się nawet do "Zakupu kontrolowanego" w TVN Turbo, ale do dzisiaj cisza...

Kolejny dzień, kolejne przeglądane ogłoszenia i nagle trafiam na coś ciekawego – Jeep Cherokee z silnikiem 2,5 TD z 2001 roku. Oglądamy zdjęcia, czytamy opinie o samochodzie i zapada decyzja – jest niezły, jedziemy oglądać. No i tutaj zaczęły się schody… Niby tylko 60 km od domu, ale zawsze coś nie pasowało. Jak już udało nam się umówić to facetowi urodziło się dziecko. Kiedy udało nam się umówić ponownie to dzień przed przyjazdem okazało się, że jeep już się sprzedał… W sumie może to i lepiej, bo okazało się że „dwuipółlitrówka” w nim zamontowana też nie należała do najlepszych silników na świecie…

No i znów poszukiwania zaczęły się od początku. Był plan na Opla Vectrę C kombi lub liftback, w Katowicach stała fajna Astra III z osiemnasto calowymi felgami na lato i silnikiem diesla. No i znów w parze z poszukiwaniami poszła lektura forów i portali motoryzacyjnych a wraz z nimi przyszły kolejne wątpliwości: filtr cząstek stałych, diesel czy benzyna no i w zasadzie zasadnicze pytanie – czy aby na pewno potrzebujmy kombi?

Okazało się, że nie! Panie i Panowie – oto Cini Mini :D 

poniedziałek, 21 marca 2011

Zgiń! Przepadnij! Siło nieczysta!

Aby nie pozostawać gołosłownym sprawy trzeba było wziąć w swoje ręce. W liceum i na studiach utarło się, że kiedy przychodził 21 marca, zgodnie z utartym zwyczajem, rezygnowaliśmy z zajęć edukacyjnych i tłumnie ruszaliśmy przeważnie w kierunku Krakowa szukać tam wiosny.

Od 3 lat nie mam sposobności, żeby iść na wagary w pełnym tego słowa znaczeniu więc trzeba było wymyślić jakieś zastępcze rozwiązanie. Na szczęście z tym nie było większych problemów i odwołaliśmy się do innej wiosennej tradycji – topienia Marzanny, czy jak kto woli – jej rytualnego mordu.

W ciągu dnia okazało się, że chętnych do ostatecznego rozprawienia się z zimą było całkiem sporo. Szybko ustaliliśmy miejsce, czas, skład osobowy egzekutywy no i podzieliliśmy się zadaniami. W tym miejscu największe podziękowania i uznanie dla Lenki, która zaprojektowała i wykonała łatwopalną i pływającą Pannę Marzannę :)


U umówionej godzinie spotkaliśmy się w umówionym miejscu i zwartym konduktem ruszyliśmy w miejsce przeznaczenia Marzanny. Na miejscu nie obyło się bez łez wzruszeń, wyznań, mów pożegnalnych i innych sentymentalnych chwil lecz my pozostaliśmy nieugięci! 


Nie daliśmy się zwieść urokowi kukły i bez mrugnięcia okiem, niczym urodzeni mordercy, jak w piosence Myslovitz „Niczym ostrze losu, pierwszy który sie trafi, Tylko pamiętaj bez hałasu, bez zbędnych emocji, Poczuj w sobie siłę i rób tak, żeby zabić” pożegnaliśmy Pannę Marzannę i tym samym tegoroczną zimę… Miejmy nadzieję, że skutecznie!

sobota, 19 marca 2011

Bezczelna zima!

Od weekendu spędzonego w Zakopanym i Białce Tatrzańskiej pogoda w zasadzie zaczęła nas rozpieszczać – świecące Słońce, temperatury oscylujące w granicach kilkunastu stopni i zapach wiosny unoszący się w powietrzu! Po prostu BAJKA!

Zaskoczenie przyszło w piątek. Po przebudzeniu się pierwsze co zauważyłem, że niebo za oknem nie jest błękitne, a miejsce błękitu zajęły przeróżne odcienie szarości… Po wyjściu z łazienki poczułem się zaskoczony jeszcze bardziej… Z tych „odcieni szarości” bezwstydnie zaczęły spadać na ziemię płatki śniegu. Najpierw powoli, całkiem nieśmiało, żeby za chwilę już zupełnie bezczelnie „rozsypać się” na dobre i przykryć wszystko białą pierzynką…

Jednak to, co najgorsze przyszło dopiero wieczorem… Wracając od znajomych, przedzierając się prawie przez śniegowe zaspy wylądowaliśmy w nocy na Górce Gołonoskiej. Co prawda towarzyszyła nam cisza kładącego się powoli spać miasta, śnieg nie sypał już tak mocno, a widoki były naprawdę cudowne, ale na litość Boską! Takie widoki i krajobrazy powinny być zarezerwowane na Boże Narodzenie, a po tych kilku miesiącach szarości  burości ja już chcę prawdziwą wiosnę! AMEN!


No i mimo wszystko – co by oczy nacieszyć :) 





niedziela, 13 marca 2011

Zakopane ma się dobrze

W weekend udało mi się pierwszy raz od wielu lat dotrzeć do Zakopanego i zabawić tam dłużej niż krótką chwilę i poczuć klimat tego, co by nie powiedzieć, niesamowitego miasta. Zastanawiałem się jak zmieniło się w tym czasie kiedy mnie tam nie było.

Po kilku godzinach na miejscu podsumuję to tak, jak w MMSie do Polly:

„Pomimo upływu lat na szczęście są rzeczy niezmienne – brudne białe misie pozujące do zdjęć i pachnące perfumami o zapachu niestrawionego alkoholu, tłumy dające się wciąż nabierać na „grę w 3 kubki”, nieprzebrane tłumy ludzi na Krupówkach i Gubałówce, tony pluszowych owieczek no i to, co w tym wszystkim najwspanialsze czyli takie widoki jak poniżej. Jednym zdaniem – Zakopane ma się dobrze!” 

czwartek, 10 marca 2011

Niby w mieście...

... a tu idąc rano do samochodu można na masce znaleźć ślady bliżej nieokreślonego zwierza... :D

wtorek, 8 marca 2011

Smakowity Dzień Kobiet

Jakoś koło niedzieli wpadliśmy z Kamilem na pomysł, że z okazji dzisiejszego święta przygotujemy dla dziewczyn niespodziankę. Pomysłów było wiele, ale ostatecznie stanęło na tym, że spotykamy się tego wieczoru i wspólnie z Kamilem przygotowujemy coś dobrego na kolację dla dziewczyn.

Plan z założenia był banalnie prosty zwłaszcza, że podzieliliśmy się obowiązkami. Ja wziąłem na siebie gotowanie czegoś „sytego”, Kamil wziął na siebie deser, na który miał już pomysł. Teraz tylko ja musiałem jeszcze coś wymyślić… I wpadłem na genialny pomysł – po pomoc i radę zwróciłem się do Kuzynki Justynki :D

Pomoc okazała się ekspresowa i nieoceniona. Poniżej zamieszczam przepis od Justyny, który okazał się banalnie prosty, szybki do przygotowania i przede wszystkim smaczny. Tak smaczny, że nawet nie zdążyłem uchwycić na zdjęciu efektu końcowego, ale każdemu polecam „Rury z mięsem prosto z Bytumia” :D

Potrzebne Wam będą:

- paczka rur makaronowych
- 0.5 kg mięsa mielonego
- 2-3 pomidory (albo więcej, wtedy farsz będzie bardziej mokry)
- keczup 
- papryka (jaki kolor chcecie)
- kukurydza, fasolka czerwona z puszki, pieczarki, cebula jak lubicie
- ser żółty
- sól, pieprz, zioła prowansalskie albo jakieś inne zielsko - no ogólnie przyprawy
- naczynie żaroodporne i folia aluminiowa

(P)o_kolei jak i co:

* mięsko na patelnię (z oliwą) + przyprawy = smażymy tak, jak do bolognese, w sensie, żeby mięsko było zjadliwe (ja robię prawie chrupiące), ale żeby się nie przypaliło

*pomidory obieramy ze skórki, kroimy, wrzucamy do mięska, można dodać keczupu jak jest za suche

* co trzeba pokroić kroimy (papryka, pieczarki, cebula) i wrzucamy do mięska

* sprawdzamy, czy smakuje, ew. doprawiamy

* naczynie żaroodporne natłuścić, ale w sumie nie jest to niezbędne

* rury napełniamy farszem (UWAGA: nie gorącym bo boli) - małą łyżeczką herbacianą, upychamy palcem, nie musi być super mega pełna

* układamy rury warstwowo, tyle na ile farszu starczy, pomiędzy warstwy posypać trochę serka startego, na ostatnie piętro też serek, ew. jak zostało trochę farszy to też

* rury przykryć folią alu tak żeby para nie uciekała i żeby rury zmiękły, przykrywka naczynia czasami nie starcza bo jest za dużo miejsca 

PS. A tak wyglądały pyszności przygotowane przez Kamila z pomocą Magdy – czekoladowa fontanna z owocami i biszkoptami…


Szczerze powiedziawszy, po takim wieczorze, wcale bym się nie obraził gdyby Dzień Kobiet był częściej niż tylko raz w roku :D

sobota, 5 marca 2011

Błoto po pachy

Przyszła sobota, nowa tarcza czeka już w rowerze, nowiutkie SPDki Polly też czekają na dalsze testy więc nie ma innego wyjścia – dzisiaj sobotnie przedpołudnie pod znakiem dwóch kółek.

Spotykamy się z Kamilem, szybki serwis rumaków, ostatnie regulacje i kierujemy się w stronę parku Zielona, a później w stronę będzińskiej „Dorotki” – mekki lokalnych i nie tylko downhillowców. Do samego podnóża góry droga mija lekko i przyjemnie – odrobina asfaltu, potem troszkę ciężej bo po „dopiero co budującej się” ścieżce rowerowej łączącej Będzin z Dąbrową, a potem znów po asfalcie.

Pierwotny plan zakładał żeby zdobyć „Dorotkę” od strony pól kukurydzy (miałem nadzieję, że uda mi się w czasie podjazdu sprawdzić czy trasa ta dalej nadaje się do karkołomnych zjazdów, ale o tym za chwilę), ale niestety błoto pokrzyżowało nam nieco plany. Jak się okazało błoto „na kukurydzy” było niczym w porównaniu do tego, co spotkało nas później…

Po pierwszej nieudanej próbie zdobycia góry próbujemy inną trasą – drogą wyjeżdżoną przez traktory, którymi lokalni uprawcy dojeżdżają do swoich pól. I o ile na początku naszej drogi błotko było całkiem znośne, to potem zaczęła się prawdziwa gehenna… Po pierwsze: droga dosłownie i w przenośni wyprowadziła nas w pole, a po drugie dzięki nieśmiałym promieniom Słońca zamarznięta po zimie ziemia zaczęła delikatnie rozmarzać i rozmakać szczelnie oblepiając sobą nasze opony. Dosłownie po kilkunastu przejechanych metrach moja opona o szerokości 2,35 cala zwiększyła rozmiar do przynajmniej 3 cali ledwo mieszcząc się w amortyzatorze!

Z tyłu było jeszcze gorzej! Błoto przypominające swoją konsystencją lepką maź wymieszaną z suchymi kępkami trawy oblepiała dosłownie wszystko, z łańcuchem i linkami od przerzutek włącznie. W jednej chwili przestała działać przednia przerzutka, potem tylna przerzutka, łańcuch zaczął przeskakiwać na kasecie i de facto rower został unieruchomiony… Wiele razy byłem z rowerem w górach, w różnych porach roku i z różnym „błotnym natężeniem”, ale pierwszy raz zdarzyło mi się aby błoto uziemiło mi sprzęt na amen…


Jaka recepta? Szukamy jakiegoś patyczka i grzebiemy, dłubiemy i pozbywamy się śmierdzącej breji z miejsc gdzie być jej zdecydowanie nie powinno!

Kiedy w końcu udało nam się stanąć na szczycie robimy rundkę honorową dookoła kościółka św. Doroty, pozdrawiamy obecnych downhillowców, którzy właśnie przygotowują się do zjazdu i kierujemy się w dół przez „kukurydzę”.


Ta trasa znów nas nie rozpieszcza. O ile na samej górze, na otwartej przestrzeni jest w miarę sucho tak w miejscach zacienionych, pod drzewami i na zakrętach zalega jeszcze woda z roztopów, resztki ubitego i zmarzniętego śniegu no i oczywiście wszechobecne dziś błotko.


Zjazd nie trwa jednak zbyt długo. Na dole spotykamy się w komplecie i znów szukamy patyczków żeby doczyścić te miejsca, skąd błoto nie chce wypaść samo. Po krótkiej kuracji co prawda rowery jadą dalej ale podejmujemy decyzję – kierunek myjnia samochodowa :) Zdziwione miny kierowców i obsługi myjni – bezcenne :)

piątek, 4 marca 2011

Mała a cieszy

SMS od brata: tarcza przyszła :)

Wreszcie! Co prawda oczekiwanie na samą przesyłkę trwało tylko tydzień, ale pomysł jej wymiany narodził się już w lutym minionego roku, kiedy mój rower stał jeszcze w sklepie rowerowym w Katowicach i dopiero przymierzałem się do jego zakupu. No sami powiedzcie jak to tak - z przodu założona jest tarcza 185 mm, a z tyłu tylko 160 mm? Przecież to ani symetrycznie, ani w ogóle :P

A, że nadarzyła się okazja, to koniecznie trzeba było z niej skorzystać! Jedyny koszt to wartość listu poleconego no i ten tydzień oczekiwania na list z Pruszcze Gdańskiego. Efektem internetowych poszukiwań i kilkudniowej mailowej korespondencji jest cacko na zdjęciu poniżej :)


W najbliższych dniach pierwsze testy no i oczywiście nadzieja, że przy kolejnych górskich zjazdach ze Stożka czy innych szczytów już nie poczuję woni palonego sprzęgła dobiegającej do mnie z mojego tylnego hamulca…