sobota, 5 czerwca 2010

LNK czyli Latamy Nad Kierownicami

Dzień I

Od początku tego sezonu mnie i moim znajomym chodziły po głowie Góry Świętokrzyskie, oczywiście na rowerach! Plan był prosty – zbliża się długi czerwcowy weekend, więc jedziemy! Niestety plany pokrzyżowała nam nieco pogoda i prasowe, internetowe i telewizyjne doniesienia o tym, co deszcz robi z większością Ziemi Świętokrzyskiej…

W środę zapada szybka decyzja – jedziemy, ale w Beskidy. Standardowa odprawa w Santorini i ustalanie trasy. Stawiamy na Bielsko, Szyndzielnię, Klimczok, Hyrcą, Kotarz, Salmopol, Malinów, Magurkę Wiślańską, Baranią Górę, nocleg na Przysłopie, a potem Kubalonka, Kiczra, Stożek Wielki, Soszów Wielki, a potem Czantoria i finiszujemy zjazdem do Ustronia. To trasa, a planowani uczestnicy to mini reprezentacja VXT: Godżinx, Motyl, ja i Remik, który jak się okazało w sobotę rano, nie dał rady i został pokonany przez złośliwość przedmiotów martwych, takich jak brak dobrej dętki, punktualnie przyjeżdżające pociągi nie czekające na zaspanych i jeszcze kilka innych zrządzeń losu.



Od samego rana pogoda i humory dopisują w najlepsze. Od dworca do kolejki na Szyndzielnię trasa mija bardzo szybko, po drodze jeszcze ostatnie zakupy i… spóźniamy się 2 minuty na pierwszy wjazd! Oczywiście obsługa kolejki jest nieugięta, więc nie pozostaje nam nic innego jak półgodzinny postój wykorzystać na śniadanie. W tak zwanym międzyczasie przyjeżdżają jeszcze dwie osoby z rowerami, doprowadzamy do stanu przedzawałowego upierdliwego pana z wielkimi siatami i o 9.45 lądujemy jakieś 400 metrów od szczytu Szyndzielni.


Z Szyndzielni szybki skok na szczyt Klimczoka, tam ostatnie regulacje sprzętu, przepakowanie się, zrzucenie kurtek i zjazd w stronę Karkoszczonki. No i tutaj zaczyna się to, co Tygryski lubią najbardziej. 


Co prawda kończy się to najpierw efektownymi lotami i walką o utrzymanie pionu każdego z nas, a potem ja inauguruję coś, co potem przyświeca nam przez cały wyjazd, czyli loty przez kierownicę. Zaprawdę powiadam Wam – dziwne uczucie, kiedy nagle stajesz w pionie na przednik kole, a kątem lewego oka widzisz swoje nogi i tylne koło roweru, który przerzuca Cię i spada na Ciebie. Efekty: wielki fioletowo-żółty siniak w miejscu mocno intymnym (odkryty dopiero w niedzielę), delikatnie skrzywiony hak przerzutki i odczepiony od kierownicy licznik (w pierwszej chwili myślałem, że urwany, ale na szczęście okazało się, że to tylko złudzenie. W końcu legenda Cateye Enduro skądś musiała się wziąć!). 


Na dojeździe do Karkoszczonki zaliczam jeszcze jedną efektowną glebę (miny turystów na szlaku bezcenne:D ) i od tego miejsca zaczyna się nasza dzisiejsza wspinaczka. 


Pogoda, która rano była wielkim atutem powoli zaczyna nam doskwierać. Kiedy dojeżdżamy do Przełęczy Salmopolskiej robimy dłuższą przerwę na jedzenie, uzupełnienie płynów i cukru i jak się później okazało także sen! Półgodzinna drzemka na trawie pod czerwcowym Słońcem doładowuje nam baterię i z nowym powerem ruszamy w stronę Malinowa (na samym szczycie mijamy też podjeżdżającą od strony Wisły Czarną Mambę, którą tutaj mocno pozdrawiamy:)


Pierwotny plan zdobycia Malinowa i Malinowskiej Skały modyfikujemy po drodze, kiedy stajemy przed wyborem: albo zaczynamy się wspinać czerwonym szlakiem do szczytu Malinowa, albo dalej jedziemy szerokim szutrowym zjazdem, który nie wiemy dokąd prowadzi, ale jest w dół! 


Oczywiście wybieramy opcję nr 2, która okazuje się genialną, widokową trasą, która doprowadziła nas do żółtego szlaku wiodącego na szczyt Gawlasu, który i tak planowaliśmy zdobyć. 


Z Gawlasu dalej już zielonym szlakiem zdobywamy Magurkę Wiślańską i Baranią Górę, skąd widoki były wprost genialne! 


Powoli zachodzące Słońce i błękitne niebo pozwoliły nam się rozkoszować widokiem na dumnie prężącą się Pierwszą Damę Beskidów – Babią Górę, na horyzoncie rysowały nam się Tatry, w oddali również Pieniny oraz Mała Fatra. 


Ze szczytu Baraniej zjeżdżamy do kamienistym i korzenistym zjazdem do samego schroniska, gdzie czekają na nas już nasze zarezerwowane łóżka, kolacja wieziona w plecach i oczywiście zimne brackie w barze :)



Dzień II

Pierwsza myśl po przebudzeniu – czuje się tak „ściągnięty” jak po dobrym botoksie i w swoim odczuciu nie jestem sam! Ale szkoda czasu na rozczulanie się! Wstajemy, jemy śniadanie, pakujemy się i ruszamy dalej, bo szkoda dnia na siedzenie w schronisku! Tutaj jednak okoliczności natury i towarzystwo przypadkowo spotkanego Pana Leśniczego okazują się silniejsze. Teoretycznie szybkie śniadanie przeciąga się do prawie godzinnej sjesty na słonecznym tarasie i wysłuchaniu niezliczonych historii z bardzo ciekawego i bujnego życia leśniczego :)



Kiedy już udaje nam się spakować i sprawdzić sprzęt ruszamy! A tutaj jakże miła niespodzianka – prawie 10 minut zjazdu. Najpierw szeroką szutrówką, potem nieco bardziej wyboistą, błotnistą i kamienistą ścieżką, gdzie Godżinx niestety ma pecha i zatrzymuje się czołem na korzeniach. Jego rower postanowił się zbuntować, a jeździec tego faktu nie przyjął do wiadomości! Skończyło się rozbitymi okularami i guzem na czole, który do końca dnia systematycznie się powiększa. 


Kiedy wszyscy ponownie już siedzieliśmy w siodłach ruszamy dalej w dół, tym razem asfaltową drogą, która doprowadza nas do czerwonego szlaku, który dla odmiany zaczyna piąć się szeroką i kamienistą drogą do góry. Na szczycie szybka sesja zdjęciowa, krótki odpoczynek, naklejenie kilku nowych plasterków i zaczynamy zjazd do Stecówki. Stąd później fajnym asfaltowym odcinkiem docieramy do Kubalonki, gdzie znajdujemy raj na ziemi – kiełbaska z grila i duże, lane Brackie – 10,50 zł (słownie: dziesięć złotych i pięćdziesiąt groszy!).

Po prawie godzinnym popasie, nieco rozleniwieni jednak ruszamy dalej i pomimo tego, że znów zaczyna się jazda pod górę, przeplatana wspinaczką, ani chęci ani sił nie brakuje. Po drodze znów nieco modyfikujemy naszą trasę omijając czerwony szlak wiodący przez szczyt Kiczory i na Stożek Wielki kierujemy się szlakiem niebieskim. 



Na końcu tego szlaku Godżinx, nasz ultra maratończyk i specjalista od OS-ów, postanowił jednak zdobyć szczyt Kiczory (co z tego, że nieświadomie). Kiedy się zorientował, że nie tędy droga my z Juniorem już czekaliśmy na szczycie Stożka i delektowaliśmy się zimną Coca-Colą :D Po krótkim odpoczynku i sprawdzeniu mapy ruszamy dalej. Przed nami jeszcze Mały Stożek, Soszów i Czantoria, a czasu coraz mniej…

Ze Stożka ruszamy czerwonym szlakiem, który zaczyna się niewinnie a po kilkuset metrach przeradza się w coś, co potrafi napsuć trochę krwi z jednej strony, a z drugiej sprawić mega wiele frajdy! Za rekomendację może świadczyć choćby to, że na jednym z nawrotów udaje mi się poczuć swąd spalenizny dobiegający do nozdrzy z zacisku tylnego hamulca! 



Ehhh, genialnie było, ale na dole jednak dochodzimy do wniosku, że czas, który został nam do pociągu nie pozwoli nam na realizację całej zaplanowanej trasy i pod szczytem Małego Stożka podejmujemy decyzję o zjeździe do Wisły. Oczywiście na tym odcinku też nie zabrakło atrakcji a sam żółty szlak do samego Łabajowa teraz jest ciekawym wyzwaniem – szlak stał się drogą zrywkową i cały poprzecinany jest uskokami, masą luźnych kamieni i korytami spływających z góry potoczków.


Żeby sprawiedliwości stało się zadość jeszcze tylko Motyl musiał zaliczyć lot przez kierownicę, co skutecznie udaje mu się na samiutkim końcu szlaku, ale jako, że jest specjalistą od miękkich lądowań i tym razem nie jest inaczej. Dzisiaj lądowiskiem było świeżutkie błotko, gwarantujące przy okazji piling opalonej na czerwono skóry.


Z Łabajowa kierujemy się do Wisły Uzdrowiska, kupujemy bilet na pociąg i korzystając z odrobiny czasu delektujemy się jeszcze ostatnim kufelkiem złotego, beskidzkiego napoju marki Brackie wymieniając doświadczenia i wrażenia górskiej wędrówki razem ze spotkanymi na dworcu współtowarzyszami niedoli, którzy jak się okazało pokonali w ten sam weekend bardzo podobną trasę do naszej.

Nieco więcej zdjęć TUTAJ

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz