piątek, 31 grudnia 2010

W poszukiwaniu bankomatu

Ostatnio podczas zakupów w supermarkecie mój znajomy śmiał się ze mnie i zastanawiał się czy ja kompletnie odzwyczaiłem się od noszenia przy sobie gotówki i przyzwyczaiłem do płacenia kartą prawie, że wszędzie. Nie ukrywam, że tak jakoś wyszło i „plastikowe pieniądze” są dla mnie wygodniejsze :)

Z takiego właśnie założenio-przyzwyczajenia wyszedłem jadąc do Piwnicznej – na bilet w portfelu mam, a na miejscu jakiś bankomat na pewno się znajdzie… No i się znalazł już drugiego dnia naszego pobytu przy kasach w Wierchomli. Okazało się jednak, że najpierw był nieczynny, a potem jakoś dziwnym trafem bankomat nie mógł dogadać się z moją kartą. Cóż, czeka mnie wycieczka do Piwnicznej.

No właśnie – wycieczka do Piwnicznej. Najprostszym rozwiązaniem było zejście z naszej stanicy na przystanek autobusowy, złapanie PKSu z Kosarzysk do Centrum i wypłacenie pieniędzy i tak też zrobiliśmy z dwoma różnicami – wzięliśmy ze sobą dodatkowy balast w postaci biegówek i z premedytacją wsiedliśmy do autobusu w przeciwnym kierunku czyli jadącym na pętlę w Kosarzysakch.

Jak przystało na VXT zwykły wyjazd byłby zdecydowanie za prosty, więc trzeba było go nieco urozmaicić. Szybki rzut oka na mapę, obieramy kierunek na Obidzę, potem Rogacz no i dalej do Piwnicznej.

Kiedy startujemy jest godzina jakoś po 11. Pierwszy postój zaliczamy właśnie na Obidzy, gdzie od kilku lat funkcjonuje Bacówka, ale zupełnie inna od opisywanej już tutaj Bacówki na Rycerzowej. Okazuje się, że nie jesteśmy jedyni, którzy sylwestrowe przedpołudnie zaplanowali spędzić na przemierzanie ośnieżonych szlaków (pozdrowienia dla ekipy z Gdańska).


Z samej Obizy wybieramy niebieski narciarski szlak PTTK i ruszamy dalej do góry w stronę Rogacza. Widoczność co prawda nie pozwala na cieszenie się widokami i podziwianie górskich krajobrazów, ale zabawa i tak jest przednia, pod warunkiem, że nie mija nas jakiś quad czy skuter śnieżny. O ile te ostatnie dzięki swoim płozom i gąsienicom nie dewastują tak szlaków to quady dla narciarzy biegowych to prawdziwa zmora! Odkręcona do granic możliwości manetka gazu, buksujące w miejscu koła i wyrzucanie spod nich ton śniegu i leżących pod nim kamieni to argumenty, które zdecydowanie przemawiają za tym, że staję się coraz większym fanem strony STOPQUADOM.PL


Po dotarciu na Rogacz trasa zdecydowanie zmienia swój profil i zaczyna być bardziej w dół niż bardziej do góry i zaczynają się pewne kłopoty :) Nasze doświadczenie i godziny spędzone na biegówkach jeszcze średnio pozwalają nam swobodnie poruszać się na tych nartach w dół, ale nie poddajemy się – czasami krawędziujemy i schodzimy bokiem, czasem całkiem odpinamy narty, czasem jakaś nartę gdzieś gubimy (tak, mnie się to udało) ale cały czas zmierzamy w stronę naszego przeznaczenia.


W centrum Piwnicznej lądujemy jakoś koło godziny 17, udaje mi się znieść bankomat, wyciągamy pieniądze ze „ściany płaczu” i zastanawiamy się jak dotrzeć do naszego tymczasowego domu, bo według rozkładu jazdy raczej żaden bus nie ma ochoty teraz jechać w naszą stronę… Na ratunek przychodzi nam jednak „Pan Busiarz”, który przez wszystkie dni naszego pobytu tutaj dzielnie dostarczał nas na stok do Wierchomli i stamtąd nas odbierał.

Po krótkich negocjacjach w końcu zgadza się zabrać nas ze sobą jadąc na Wierchomlę po resztę naszej ekipy, a potem całych i zdrowych dostarczyć do naszej stanicy.

Krótko podsumowując – dzień pełen wrażeń. Okolica zeksplorowana, dzień spędzony aktywnie, ok. 16-17 km w nogach daje o sobie znać, a pieniądze bezpiecznie leżą w portfelu :) jakże inna była to wycieczka do bankomatu! I pomyśleć, że normalnie od domu do bankomatu swojego banku mam całe 3 minuty spacerkiem, a bardzo często i tak jest mi tam nie po drodze… :P

czwartek, 30 grudnia 2010

Zimowe szaleństwo najwyższy czas zacząć!

Odkąd pamiętam, moja serdeczna przyjaciółka Ania, dziwiła się jak to się stało, że ja nie jeżdżę na nartach, a jedyne sporty zimowe jakie uprawiam to jazda na łyżwach, zjazd na sankach, śnieżkowe wojny i lepienie bałwanów na czas. Aaaa… Zapomniałem jeszcze o skrobaniu szyb w samochodzie przed wyjazdem do pracy.

Ale wracając do Ani – dziwiła się i zawsze mówiła, że ona w końcu musi to zmienić i że kiedyś w końcu zabierze mnie na narty. I tak mówiła i mówiła i jeszcze raz mówiła, aż minęło jakieś 10 lat, jeśli dobrze liczę… Przełomowa okazała się końcówka 2010 roku i wyjazd z poznańską ekipą na Sylwestra do Piwnicznej…

Jak się później okazało wyjazd miał profil bardziej „zimowo szaleńczy” niż sylwestrowy no i nikomu nie uszło na sucho… Z racji tego, że pierwszego dnia naszego pobytu na stoku wokół mnie byli sami snowboardziści nie miałem innego wyboru – próbujemy dechy!

I tutaj zastanawiam się od którego momentu zacząć opisywać swoje wrażenia… Czy od tego, kiedy pierwszy raz zobaczyłem z bliska stok i jego nachylenie, co automatycznie na chwilę wywołało u mnie zwątpienie w racjonalność całego tego przedsięwzięcia? A może od tego uczucia, kiedy pierwszy raz, kompletnie nieświadom niczego, wpiąłem swoją lewą nogę do wiązania chwilę przed zajęciem miejsca na kanapie wyciągu, nie wiedząc co czeka mnie w momencie, kiedy będę z kanapy musiał zsiąść na szczycie?

Nieeee, zacznę od tego, kiedy pierwszy raz przypiąłem do deski obie nogi. Kiedy udało mi się już pozbierać ze zjazdu, po tym jak efektownie się na nim rozłożyłem zsiadając z kanapy Polly zabrała mnie na stok, który zaproponował nam Panicz – podobno idealny do stawiania pierwszych kroków…


Słowa Panicza pozostały słowami, a rzeczywistość okazała się rzeczywistością… Kiedy dotarliśmy we wskazane miejsce siedliśmy na śniegu, przypięliśmy deski i Polly zaczęła przyspieszony instruktarz „Wpinasz się, wstajesz i próbujesz się zsuwać. W ten sposób kantujesz tyłem. Teraz się zatrzymaj, przekręć się na kolana i stań tyłem do stoku. Teraz zacznij się zsuwać i w ten sposób kantujesz przodem. W jeździe chodzi o to, żeby połączyć kantowanie przodem i tyłem, rozumiesz? OK! To do zobaczenia na doleeeeee!!!” i tyle ją widzieli…


No właśnie… ile razy rzeczy w teorii wydają się takie proste i zrozumiałe, a potem okazuje się, że praktyka i teoria jakoś nie idą ze sobą w parze… Podobnie było i w tym przypadku. Teoretycznie to wszystko wydawało się proste jak przysłowiowa konstrukcja cepa – przecież tyle ludzi jakoś na tym jeździ to i ja muszę pojechać. No i pojechałem… Ale, podobnie jak w przypadku opisywanego już tutaj surfowania, co się poobijałem, poturlałem w śniegu i zakopałem w zaspach zaraz obok trasy to moje i nikt mi tego nie zabierze. Kiedy udało mi się już dostać na dół byłem przeszczęśliwy, zastanawiałem się po jaką cholerę mi to wszystko na stare lata i nie wiedziałem, że najgorsze dopiero przede mną…

Z racji tego, że na dole nie znalazłem Polly, a że człek jest stworzeniem stadnym postanowiłem skierować się tam, gdzie zdecydowana większość mijających mnie ludzi. Po kilku krokach, zaraz za zakrętem ujrzałem Polly, tłumek ludzi, jakąś budkę i jak się później okazało – prawdziwy wynalazek Szatana jakim jest ORCZYK, TALERZYK czy jak sobie chcecie to nazywać!


Doczłapuję się do tłumu, przechodzę przez bramkę, kolejny szybki instruktarz od Polly, puszczam ją przodem żeby nie narobić sobie obciachu, w myślach robię znak krzyża i podchodzę do pana z obsługi, który w tym momencie wydaje się być moim katem… Nieśmiało mówię mu, że ja pierwszy raz i w ogóle, a on spogląda na mnie i mówi będzie dobrze. Podaje mi talerzyk i jest bardzo dobrze – przez pierwsze 5, może 10 metrów… Wstaję, wykopuję ze śniegu deskę, wypinam się i niczym po nieudanym rzucie z Monopolu – wracam na start. Spróbujmy jeszcze raz.

Drugim razem idzie już nieco lepiej – udało się wsadzić ten cholerny talerzyk za lewą nogę, ustać pierwsze szarpnięcie wyciągu i wystartować. Generalnie idzie dobrze, jest nieźle – pokonuje kolejne metry i dalej stoję na desce! Sielanka nie trwa jednak zbyt długo i na jednej z nierówności efektownie ląduje w zaspie obok wyciągu widząc oddalający się mój talerzyk…

Szybka analiza sytuacji: talerzyk odjechał, a ja jestem mniej więcej w połowie stoku. Zjeżdżać na dół i próbować jeszcze raz czy może deskę na plecy i dajemy z buta do góry? Wygrywa opcja nr 2 – wiem przecież, że podobno działa zasada, że do trzech razy sztuka, ale nikt też nie jest w stanie dać mi gwarancji, że dojadę wyżej niż jestem teraz… W międzyczasie zjeżdża do mnie Polly zainteresowana tym, gdzie się podziałem i po krótkiej rozmowie pędzi dalej w dół i łapie się na wyciąg, a ja dalej konsekwentnie podążam do góry!


Na szczycie szybka decyzja w którą stronę uderzamy teraz i kierujemy się w stronę głównego stoku i kanapy, która wywiozła nas tutaj. Kolejna analiza faktów – pierwszy zjazd mam już za sobą, teraz czas na kolejny, ale czy od razu musi to być główny stok, gdzie jest najwięcej ludzi i on jest taaaaaaaaaaki stromy?

Widać tak być musiało! Po pierwszym zjeździe na dół, po kilku upadkach, podpórkach, z obolałym tyłkiem i nadgarstkami jestem niesamowicie szczęśliwym człowiekiem i okazuje się, że ten stok wcale nie jest taki stromy jak wydawał się na samym początku.

Mijają kolejne godziny, powoli zaczyna się robić coraz zimniej i coraz ciemniej, powoli rozbłyskują też kolejne latarnie doświetlające stok, a my cały czas śmigamy góra – dół, góra – dół. Co prawda w moim przypadku określenie „śmigamy” jest sporym nadużyciem semantycznym no ale przecież chodzi o to, żeby dobrze się bawić, a szlifowanie techniki odkładam na chwilę, kiedy nieco bardziej oswoję się z tym ustrojstwem, które trzyma moje nogi :)


Tak w skrócie wyglądał dzień pierwszy moich przygód ze snowboardem. Dzień kolejny był podobny – upadki, podpórki, jeżdżenie liściem, ciągłe zastanawianie się czy ja powinienem jeździć na lewej nodze czy może jednak na prawej? Drugi dzień kończy się tym, że zmieniam wiązania, próbuję jeździć na prawej co najpierw wychodzi wyśmienicie, a potem kończy się chyba najbardziej efektowną z moich dotychczasowych kraks, co skutecznie uświadamia mi, że chyba jednak będę „regular”,  a całe 2 dni można podsumować stwierdzeniem Polly: „Elvis, ja już wiem co jest Twoim problemem. Ty nigdy nie nauczysz się techniki, bo nie boisz się prędkości!”

Pożyjemy – zobaczymy :D


PS. Zdjęcia dzięki uprzejmości chyba niczego nieświadomej Majki :) Dziękuję :)

wtorek, 28 grudnia 2010

Moje miejsce w górach

Każdy z nas ma miejsca, które lubi mniej lub bardziej. Miejsca, które kiedyś odkrył i za każdym razem, kiedy jest w okolicy coś w środku mówi mu, że powinien tam wrócić. W moim przypadku, jedynym z takich właśnie miejsc, jest Bacówka na Rycerzowej.

Miejsce absolutnie magiczne, gdzie zawsze panuje przyjazna atmosfera, gdzie jest niesamowity widok na Tatry i inne okoliczne górskie pasma, gdzie herbata z sokiem malinowym smakuje jak nigdzie indziej i gdzie ekipa z bacówki jest taka, że każdego przygarnie jak swego :)


Ale co tutaj się dużo rozpisywać! Jednym słowem – jedno z miejsc „absolutniemusisztubyć”, które wszystkim polecam i zapraszam do odwiedzin :) Tych bardziej leniwych też zapraszam – choć wirtualnie :)


PS. Podziękowania dla ekipy za przepyszne pierogi ruskie i krokiety, które dostaliśmy jako suchy prowiant na powrót do domu :) Polecamy się na przyszłość :) Ciekawe co wykombinujecie w lutym... :D

piątek, 24 grudnia 2010

W walce z komercią

Pamiętam, że kiedy byłem małym dzieckiem Święta Bożego Narodzenia kojarzyły mi się z oczekiwaniem na całą tą magiczną atmosferę. Na ubieranie choinki, na pachnące ciasta, pyszne potrawy, których nie przyrządza się na co dzień no i oczywiście na prezenty!

Dzisiaj, kiedy już nieco podrosłem mam wrażenie, że oblicze świąt strasznie się zmieniło. Na gorsze niestety... Mam wrażenie, że znicze zostawione na cmentarzach 1 listopada jeszcze nie zdążą się dopalić, kiedy w galeriach handlowych pojawiają się choinki i bombki, a w telewizji zaczynają się pojawiać Mikołaje reklamujące świąteczną edycję coca coli… A kiedy przyjdą już właściwy świąteczny czas mam wrażenie, że wszyscy są już tak zmęczeni całą tą „świąteczną atmosferą”, że święta pozbawione są klimatu i jakiejś doniosłości…

Cóż… konsumpcjonizm, konsumpcjonizm i jeszcze raz konsumpcjonizm poganiany przez komercję… Dlatego w ramach buntu tegoroczne choinki były Eko :P


i bardzo mocno off Eko :)


niedziela, 19 grudnia 2010

Rycerzowa Winter Expedition - part two :)

Mam wrażenie, że zdrowy rozsądek lub jego brak, jest jednym ze stałych elementów przewijających się przez strony tego bloga. Tym razem zdrowy rozsądek przeplatał się z nartami biegowymi, ale od początku…

W góry wyjeżdżaliśmy w sobotę, w czwartek wieczorem wpadliśmy na pomysł, że może by tak zaopatrzyć się w rakiety. Szybki sprint do naszego zaprzyjaźnionego sklepu, ale niestety na miejscu nie zastaliśmy dobrych informacji – nigdzie w okolicy podobno nie ma wypożyczalni tego typu sprzętu… Trzeba było więc uruchomić plan B!

Plan B z założenia był prosty – zamiast rakiet bierzemy ze sobą biegówki. No właśnie – biegówki… Polly i Basri problem mieli z głowy, bo mieli swoje i już na nich jeździli. Ja nart własnych nie posiadałem, a co więcej – nigdy wcześniej tego wynalazku na nogach nie miałem…

Aż do tego dnia… Dzień przed wyjazdem narty udało mi się pożyczyć, na sprawdzenie ich w terenie czasu niestety już zabrakło, więc podobnie jak w przypadku surfingu, znów pierwsze kroki będą w warunkach mocno odbiegających od tych sprzyjających osobom początkującym…



Sam niedzielny poranek też dodawał Powera, bo czy jest coś piękniejszego niż widok wschodzącego Słońca w górach, kiedy całe pasmo szczytów zaczyna się rysować, mieniącą się na żółto i czerwono linią, chmury siedzą nisko w dolinach nie zasłaniając niczego, a nad tym wszystkim góruje niczym nieograniczony błękit? No pytam się? Jest coś piękniejszego? Nie słyszę? No właśnie! :)

Zaraz po przebudzeniu, kiedy zobaczyłem co dzieje się za oknem, obudziłem Polly. Mając świadomość tego, że jest to ryzykowne przedsięwzięcie, bo budzik miała zadzwonić za ponad 20 minut, zrobiłem to baaaaardzo asekuracyjnie, oddalając się możliwie najdalej jak mogłem i jednocześnie zasłaniając się ręką, gdyby tak reakcją na budzenie był kuksaniec.



Najpierw Polly złowrogo otworzyła jedno oko, a ja nie pozwalając jej na żadną inną reakcję szybko tylko rzuciłem: „Polly, odwróć się i popatrz tam”… Ufff, udało się! Wszystkie zęby mam na miejscu i strat w ludziach też nie było :) Naładowani energią wschodzącego słońca szybko zjedliśmy śniadanie, drapnęliśmy narty i dawaj na świeże powietrze!

Przypięcie nart poszło łatwiej niż myślałem, ale nagłe przestawienie się i przyzwyczajenie do tego, że nagle moje stopy urosły do długości 180 cm było co najmniej dziwnym uczuciem. Jednym słowem – kupa śmiechu ale i genialna zabawa.


Co prawda nie obyło się bez upadków, zakopania się w śniegu i wyciągania go spod kurtki, zza kołnierza i jeszcze innych miejsc, gdzie teoretycznie nie powinien się znaleźć, ale jednak największą frajdą tego poranka, zaraz po wschodzi słońca, był zjazd puchem w stronę bacówki, który każde z nas zaliczyło efektownym lądowaniem i wzbiciem w powietrze tumanów zmrożonych płatków śniegu.



Po bojowym chrzcie przyszedł czas na drugie śniadanie, które dzięki uprzejmości obsługi bacówki, okazało się w zasadzie pierwszym śniadaniem ze wszystkimi śniadaniowymi specjałami, które raczej rzadko spotyka się na górskim szlaku włącznie z sernikiem na deser :)



Potem już tylko pakowanie, dopakowanie wigilijnych potraw, które dostaliśmy na drogę i czas na powrót do domu. Do Soblówki – oczywiście na nartach… Tutaj śmiechu było chyba jeszcze więcej niż za pierwszym razem dzisiejszego dnia i skończyło się to mały urazem, bo dzięki mym oszałamiającym umiejętnościom prowadzenia nart i hamowania nimi jeden z efektowniejszych zjazdów zakończył się stłuczeniem lewego kolana o jakiś kamień czy korzeń zakopany w śniegowej zaspie…




No ale cóż, w końcu nie ma wojny bez ofiar, a biorąc pod uwagę, że do przystanku w Soblówce dojechałem na nartach można uznać że w tym starciu Elvis vs. Biegówki jest 1:1!

sobota, 18 grudnia 2010

Rycerzowa Winter Expedition - part one :)

W czwartek, 16 grudnia, na facebooku ustawiłem sobie opis „Osoby, które mają wolny najbliższy weekend i mają ochotę wybrać się gdzieś w góry, uprasza się o zgłaszanie się”. Nikt się nie zgłosił… Za to lepiej poinformowani znajomi powiedzieli mi, że GOPR zamknął szlaki w naszym województwie… Postanowiliśmy więc to sprawdzić!


Piątkowy wieczór minął na szybkim pakowaniu, przetransportowaniu się do Polly, przepakowaniu i szeroko rozumianych przygotowaniach do wyprawy. Budzik dzwoni o 4.30, kilka razy uruchamiam drzemkę i jakoś przed 5 zwlekam się z łóżka. Szybkie dopakowanie tobołków, ubieramy się i pędzimy na autobus, który zabiera nas do Katowic.

W samych Katowicach mamy przyjemność korzystać z wszystkich udogodnień dla podróżnych związanych z przebudową dworca PKP – Nieczynne kasy, ciemne przejścia między peronami, niedziałające wyświetlacze i tablice przyjazdów i odjazdów, brak informacji o zmianach peronów z których odjeżdżają pociągi i panie w okienkach, które nie za bardzo wiedzą co odpowiadać irytującym się podróżnym…

Ale to wszystko jest nieważne! Przecież jedziemy w góry! A poza tym pisałem już chyba gdzieś tutaj, że podróże z PKP uczą dystansu do świata otaczającego :)

W pociągu tradycyjnie wybieramy przedział bagażowy i z wykorzystaniem maty i karimaty przerabiamy go na wagon sypialny, gdzie nadrabiamy senne zaległości. Jedynie Basri cały czas czuwa i przysłuchuje się męskim rozmowom czterech kolejarzy jadących z nami w przedziale.


Do samej Rajczy docieramy z nieco ponad półgodzinnym opóźnieniem, ale jak na zimę i PKP i tak nie jest tragicznie. Większe problemy zaczną się później… Zakładamy nasze garby, do których przypięliśmy narty i niczym ciężkozbrojna Husaria ruszamy w kierunku „centrum”. Sprawdzamy autobus do Rycerki i kierujemy się do kultowej już Jadłodajni, gdzie raczymy się przepyszną jajecznicą na boczku i rozpuszczalną kawą z mlekiem :)

Posileni zbieramy się w stronę przystanku autobusowego. Spokojnie mamy jeszcze 10 minut… O, już zaraz będzie… Spokojnie, spóźnia się dopiero 5 minut…, Kurcze, drogi są zasypane śniegiem i śliskie, dlatego to 17 minut można zrozumieć i wybaczyć… 30 minut i kurde, dalej go nie ma… po 40 którejś minucie czekania na autobus PKP zaczęło wydawać się przyjazne podróżnemu… Po kolejnych minutach zaczynamy łapać stopa albo kogoś kto nas do tej cholernej Rycerki dowiezie!


Pierwszy strzał pada na pana w białym mercedesie Vito, którego nie pozdrawiam. Po szybkich kalkulacjach powiedział OK – cena 80 zł. Ja powiedziałem, że chyba z byka spadł. Taksówką wyjdzie mnie taniej, bo nikt nie będzie liczył za jego drogę powrotną. No i na chwilę tracę wiarę w ludzi…

Na szczęście wiarę odbudowuje drugi kierowca, z którym udaje nam się porozmawiać i jego tutaj pozdrawiam. Jak się okazało był serwisantem telewizji satelitarnej, przed świętami ma mnóstwo zleceń, a jedno z nich było właśnie z Rycerki. Pakujemy swoje graty do białego Volkwagena Transportera i w mini ścisku (4 osoby w kabinie) dojeżdżamy do miejsce, gdzie zaczyna się szlak i ruszamy do góry.



Pierwszy nasz dzisiejszy cel to schronisko PTTK na Przegibku, gdzie udaje nam się dotrzeć po ponad 2 godzinach, co nieco weryfikuje nasze oczekiwania i już wiemy, że samą bacówkę zdobywać będziemy już kompletnie po ciemku…


Do samego Przegibka szlak teoretycznie przetarty, ale tylko przez narciarzy więc idąc bez rakiet ani bez nart na nogach i tak zapadamy się chwilami po kolana. Zdecydowanie gorsze warunki były jednak powyżej Przegibka. Zdecydowaliśmy się dotrzeć do bacówki niebieskim szlakiem, idąc trawersem i omijając szczyt Wielkiej Rycerzowej. Początkowo niebieskim da się iść, jedna w którymś momencie szlak odbija w lewo i znika gdzieś między drzewami i pod białym puchem…

Rzut okiem na mapę, rozejrzenie się po ciemnej już okolicy i zapada decyzja – gdzieś przed nami, na końcu tego podejścia, powinna być granica Polski i Słowacji, a wzdłuż niej idzie czerwony szlak, którego chcieliśmy uniknąć… Widać jednak był nam on wybitnie pisany…

Po kilkunastu minutach podejścia okazuje się, że decyzja o zmianie szlaku miała swoje plusy. Na pewno jednym z nich był fakt, że podążając za czerwonymi znaczkami i słupkami granicznymi trafiliśmy do magicznej krainy. Pogoda nieco się poprawiła, śnieg przestał padać, pojawił się nawet uśmiechający się Księżyc, a ja osobiście czułem się jak krasnoludek w krainie olbrzymów. Wszystkie choinki i pozostałe drzewa dookoła wydawały przeogromne. Pokryte tonami śniegu uginały się pod jego ciężarem, a my idąc z nartami przy plecakach co chwile to tony śniegu zrzucaliśmy na siebie.


Magiczne miejsce, kupa śmiechu, ale i chwile zwątpienia… Kolejna już godzina brodzenia w tym śniegu i coraz częstsze zapadanie się w nim, już nie tylko po kolana, ale czasem nawet po pas… Tutaj już milkną śmiechy i coraz częściej da się słyszeć te nieparlamentarne słowa, których nadużywaliśmy w trakcie Jury by Bike przedzierając się przez powalone lasy:) Na szczęście ten stan nie trwa długo! Tym razem powodem do okrzyków radości jest dotarcie na szczyt Rycerzowej, a to znaczy, że Bacówka jest już tuż, tuż…



Ehhh… Znacie to uczucie kiedy macie ochotę krzyczeć z radości? Tak właśnie czułem się, kiedy wyszedłem z lasu na samym szczycie i moim oczom ukazała się ogromna polana przykryta śniegiem, otoczona ze wszystkich stron ośnieżonymi choinkami, a na dole, w samym jej środku zobaczyłem nasz cel. Stała tam taka samotna, oświetlona przez księżyc, z dymiącym kominem i ciepłym światłem wydobywającym się na zewnątrz przez okna…

Po kilkunastu minutach marszu/zjazdu, spektakularnych upadkach i nieoficjalnym wyścigu „kto pierwszy przy bacówie” weszliśmy do środka i przynajmniej ja – poczułem się jak w domu. Ciepło, wesoło i same znajome twarze, w powietrzu unosił się zapach wigilijnych potraw, a do uszu dobiegał dźwięk góralskiej muzyki, kolęd i pastorałek… Bo prostu BOSKO :)

piątek, 17 grudnia 2010

Z cyklu znalezione w sieci :)

Dzisiaj moi znajomi wrzucili na facebooku link, który jednoznacznie kojarzy mi się z moim wcześniejszym postem, więc nie mogło go tutaj zabraknąć :)

Miłego oglądania życzę wszystkim gigantom i nie tylko :)

Levante, Poniente i Słońce czyli bądźmy EKO

Obserwując samą Tarifę i jej okolice, człowiek od razu wie dlaczego historia o Don Kichocie rozgrywa się nie gdzie indziej niż w Hiszpanii. Jedna z pierwszych rzeczy, która mi się rzuciła w oczy, już w drodze do Tarify, to wszechobecne wiatraki, a raczej lasy wiatraków.


Dzięki wiecznie wiejącym tutaj wiatrom, wiatraki prawie nigdy nie próżnują (no chyba, że są zepsute) i cały czas produkują prąd. Sądząc po ich ilości – nie tylko dla Tarify, ale chyba całej południowej Hiszpanii. Są po prostu wszędzie – na wzgórzach, w dolinach, na płaskim i na stromym.


Inną ciekawostką ekologiczno-elektro-odnawialną są pola solarowe. Co prawda nie ma ich tutaj tyle, co wiatraków, ale i tak są bardzo zjawiskowe. Konstrukcje niczym z amerykańskich filmów, które wraz z podróżą Słońca po niebie automatycznie śledzą je i łapią każdy promyk przemieniając w prąd i śląc go do okolicznych gniazdek.


Ciekawa ile lat będzie musiała upłynąć, żeby takie technologie i u nas stały się standardem…

Kilka słów o czterech kołach

Upały, plaże, morze, ocean, palmy, skąpo ubrane albo prawie całkiem rozebrane dziewczyny, wszechobecne latawce do kita czy żagle windsurfingów – to wszystko tworzyło jedyny w swoim rodzaju i niepowtarzalny klimat Tarify. Ale jest jeszcze jedna rzecz, która to wszystko uzupełniała, a będąc facetem muszę o tym wspomnieć – tarifiańskie samochody.

Niekwestionowanym liderem, jeśli chodzi o popularność, zdecydowanie jest Volkswagen Transporter T3, zwłaszcza w wersji Westfalia czyli w wersji kempingowej, który w przypadku tłoku w knajpach doskonale służył za miejsce do imprezowania. Ot, taka swoista odmiana "domówki". Kiedy snuliśmy się promenadą wzdłuż plaży, zwłaszcza wieczorami można było spotkać dziesiątki takich właśnie samochodów, w których koczowali wszelkiej maści miłośnicy wiatru. Jednym z nich jest nasz znajomy ze Słowenii – Jerney, który swojego Volkswagena kupił w maju i przyjechał nim do Tarify z samej Słowenii. 


Pisząc o „T trójce” należy też wspomnieć o tym, że właśnie dzięki swej popularności w Tarifie stał się on jednym z nieoficjalnych symboli tego surferskiego miasteczka. Dowodem na to niech będzie opublikowane już wcześniej zdjęcie mojej pamiątki z Tarify – magnesiku na lodówkę. A jest to tylko jeden z wielu gadżetów z podobiznami hipisowskiego Volkswagena. 


Przyglądając się przez 3 tygodnie andaluzyjskiej motoryzacji można dojść do wniosku, że tutaj nikt nie przejmuje się czym jeździ. Najważniejsze, żeby miało cztery koła, silnik, było najlepiej koloru białego, można było do tego czegoś zapakować jak najwięcej szpeju, no i żeby było w stanie przewieźć nas z punktu A do punktu B. Wiele z pojazdów, które tutaj były na drogach codziennością u nas dawno już grzałyby miejsce na szrocie – zdezelowane busy Mercedesa, doskonale pamiętające chyba jeszcze lata 70, zapomniane już przez świat stare Renówki czy ledwo trzymające się kupy (czasem miałem wrażenie, że tylko dzięki lakierowi) terenówki :) 


Jednym słowem – pełna drogowa egzotyka :)

wtorek, 14 grudnia 2010

"No i w pizdu! I wylądował! I cały misterny plan też w pizdu!"

Na szczęście nasze lądowanie poszło zdecydowanie lepiej niż w tej kultowej już scenie z „Kilerów dwóch”, ale generalnie odczucia były podobne :) Sama odprawa i lot poszedł bardzo sprawnie. Odprawa bezproblemowa, Arek miał wykupioną opcję pierwszeństwa wejścia na pokład, więc miejsca nam zarezerwował, my wygodnie usiedliśmy i po całym dniu i nocy wrażeń poszliśmy spać (startowaliśmy o 6 rano).



Kilka minut przed 9 obudziły mnie promienie Słońca, które wpadały prosto na moją twarz przez okno samolotu – co za cudowne przebudzenie pomyślałem. Wszyscy z Polski, z którymi rozmawiałem mówili, że tutaj pogoda straszna, że pada, że zimno i że generalnie nie fajnie. Jak nie fajnie, jak Słońce świeci?!

Niestety do czasu… Im niżej schodziliśmy, tym Słońca było coraz mnie, chmur coraz więcej i to wszystko, co za oknem przestawało być kolorowe, a na usta cisnął się cytat z tytułu… Kiedy już byliśmy na ziemi i kiedy otworzyły się drzwi samolotu… brrr… Po 3 tygodniach w słonecznej Hiszpanii, z widokiem na Afrykę i jednym, jedynym deszczem, który i tak przespałem, pogoda u nas okazała się jednym wielkim Demotywatorem!

Ale nie ma co rozpaczać! W końcu w perspektywie mam paluszki parmezanowe na krakowskim Kazimierzu, które chodziły za mną już chyba od tygodnia! Jeszcze tylko pożegnanie ze współtowarzyszkami i współtowarzyszem podróży, wymiana kontaktów, kilka chwil oczekiwania i na horyzoncie pojawił się Tomek i jego biała Toyota Yaris. 




A w Toyocie? Niespodzianka! Kacha, Ryku i prezent, który powalił mnie na kolana! Dzięki Wam bardzo za to przywitanie, śniadanie i odstawienie do domu! Jesteście WIELCY!!!




Powrotu ciąg dalszy

„Z Wero mówiłyśmy, że na pewno coś się wydarzy niezwykłego w tej podróży” – to cytat z jednego z SMSów wymienianych z Polly chwilę po tym, jak wyjechałem z Tarify. Jak się okazało miały rację, ale od początku.

Kiedy wszedłem do autokaru, nawet nie zdążyłem jeszcze dobrze usiąść, a już udało mi się usłyszeć język polski. Pomyślałem sobie: „Jest dobrze! Polacy są wszędzie” i usiadłem na z góry upatrzonym miejscu, które upatrzyłem sobie na samym początku, kiedy podjechał autokar. Zapewne połowa autobusu wysiądzie w Algeciras i wtedy nawiążę kontakt.

Kiedy autokar się zatrzymał, ludzie wysiedli, wziąłem swoje tobołki i poszedłem się integrować kilka rzędów siedzeń do przodu, gdzie słychać było słowa w ojczystym języku. Kiedy podszedłem, usiadłem i nie zdążyłem powiedzieć jeszcze słowa zostałem zapytany o coś, o zgrozo… po Hiszpańsku… i to przez dziewczynę, która jeszcze przed chwilą mówiła po polsku!

Na szczęście po chwilowej konsternacji cała sytuacja trafiła na właściwe tory i do łask wrócił język polski. Jak się okazało dziewczyny: Asia, Basia i Justyna też jechały do Malagi, a na dodatek też jechały z Tarify, więc tematów do rozmów było co niemiara. Do naszej paczki dołączył jeszcze Arek, który też z przygodami zmierzał w stronę Malagi.

I w tan oto sposób skompletowała się wesoła gromadka, która gaworząc wesele podążała na lotnisko. Po drodze uświadomiliśmy sobie jaki świat jest mały i co gorsze – że Internet też się kurczy. Jak się okazało, przed wyjazdem do Tarify Asia szukając w sieci jakiś informacji o mieście i noclegach trafiła na bloga jakiejś Polki, która mieszkała na miejscu, opisywała jakieś imprezy w Tomatito i jej ostatni post był o tym, że przyjeżdża do niej ekipa z Polski – jakieś Elvis Extreme Team czy coś tam :) Czy komuś trzeba podpowiadać o czyj blog chodziło? 

Na dworcu autobusowym w Maladze wylądowaliśmy jakoś kilka minut po północy, a ostatni autobus na lotnisko odjechał jakieś 20 minut temu… hmmm… Co robimy? Idziemy na piwo! Przecież mamy jakieś 4 godziny, żeby dostać się do portu lotniczego im. Pablo Picasso, który pochodził właśnie z Malagi.

I tutaj pojawił się kolejny problem tego wieczoru. Przyzwyczajeni do tarifiańskiej nigdy niekończącej się imprezy przez Malagę zostaliśmy zaskoczeni i nieco rozczarowani – w okolicy dworca nie było nic czynnego, a te lokale, które jeszcze były czynne właśnie się zamykały. Nie pozostało nam nic innego jak tylko wrócić na dworzec i tam coś wykombinować.




Na samym dworcu znaleźliśmy przytulną ławkę, pod daszkiem, obok zaparkowanego roweru turystycznego, nieopodal jakiejś kawiarni, która w zasadzie też się już zamykała. Rozsiedliśmy się więc, wyciągnęliśmy swój suchy prowiant i zaczęliśmy obmyślać plan co robić dalej. Czy idziemy w miasto? Czy zostajemy tutaj? Czy od razu łapiemy taksówkę i jedziemy na lotnisko?

W międzyczasie naszej „rady szczepu” Basia poszła do automatu po colę zwalniając jedno miejsce na ławce. Podczas jej nieobecności miejsce to zajęła nieznajoma Pani, ubrana w rowerowe ciuchy, potencjalne właścicielka zaparkowanego obok nas roweru. Położyła na ławce złożony kocyk, usiadła na nim i nie odezwała się nawet słowem. Do momentu w którym wróciła Basia i rzuciła tekstem „Ej!!! Dlaczego ta Pani zajęła moje miejsce?” Po tych słowach nieznajoma Pani powiedziała „Przepraszam, ale usłyszałam polski język, więc z premedytacją się przysiadłam…” I w tym właśnie momencie wszyscy parsknęliśmy takimi salwami śmiechu, że chyba cały dworzec zatrząsł się w posadach.

Jak się okazało Ewa, bo tak miała na imię, samotnie, w pojedynkę (MEGA szacun) pokonuje Hiszpanię na rowerze i właśnie czekała na autokar, który miał ją zawieźć do Barcelony. Spóźniła się na dworzec kilka minut i nie zdążyła kupić biletu w kasie, która czynna była do 23, a w autobusie biletu już kupić nie można było. Nie pozostało więc nic innego jak tylko czekać do rana i na kolejny autobus do Barcy.

No, ale żeby sielanki nie było za dużo kilka minut po godzinie 1 przyszedł Pan z ochrony i powiedział nam, że dworzec na noc jest zamykany i musimy go opuścić… hmmm… No trudno, przecież nasze rozmowy o Hiszpanii, wrażeniach z podróży i pasji do rowerów można było przenieść na zielony skwerek przed budynkiem!




I kolejny raz „chińczyk” uratował życie Polakom w Hiszpanii. Co prawda trzeba było się trochę natrudzić żeby go znaleźć, ale doświadczenia z Sevilli i Cadiz pokazały, że „chińczyki” niczym Żubry czają się gdzieś tuż za rogiem :) I tutaj wielkie odkrycie – a jednak w Hiszpanii można kupić piwo w rozmiarze 0,5 litra – śliczniutkie, zimniutkie czerwone Cruzcampo :D

No i w ten sposób zaczęła się nasza polska biesiada, dzięki której oczekiwanie na samolot zleciało niczym z bicza strzelił. I co ciekawe – nas Polaków – było więcej. Przyłączyła się do nas jeszcze jedna parka, która właśnie dotarła na dworzec z lotniska i czekali na autobus do Cordoby.

Potem niestety przyszedł czas na pożegnanie z nowopoznanymi znajomymi i kierunek lotnisko – w końcu za nieco ponad 2 godziny startujemy!

PS. Poniżej dwa linki do relacji z podróży Ewy
- A jednak było warto – Niemcy
- Zamki, wino, Atlantyk… Po prostu Francja!

Powrót czas zacząć...

Tytułem wstępu: 

Jest dziś 14 grudnia A.D. 2010 – dokładnie 95 dni od dnia, kiedy wyruszyłem z Tarify w stronę domu… Po długiej nieobecności i totalnym braku wolnego czasu wracam tutaj i dalej będę dzielił się tym wszystkim, co dzieje się wokół mnie i widziane jest moimi oczami.

Na początek tekst, który został napisany w autobusie, do którego wsiadłem w Tarifie i który zawiózł mnie na samolot do Malagi.

Miłej lektury życzę!

"Jest 10 września, godzina 21.47. Siedzę w autokarze, a za jego oknem majaczą mi jeszcze światełka dobiegające z marokańskiego Tangeru i hiszpańskiej Tarify... Właśnie ruszyłem w drogę powrotną do domu... Kolejny zamknięty rozdział i kolejna okazja do podsumowań. A w sumie jest, co podsumowywać! 



3 tygodnie w Tarifie był moim pierwszym kontaktem z Hiszpanią, która dała mi się poznać nie jako laurka przygotowana specjalnie dla turystów, ale pokazała mi swoje prawdziwe andaluzyjskie oblicze – ze wszystkimi swoimi urokami i wadami, bo te są wszędzie. Ale na szczęście tych ostatnich było tak mało, że nawet ich za dobrze nie pamiętam lub po prostu nie chce ich pamiętać:) 

Mazzi, Nonno, Lara, przemiła Seniora Antonia, Paula, Dzwoneczek, Joe, Fede, Jerney, Frank, Jano i wszyscy poznani tutaj ludzie na pewno na długo zapadną mi w pamięci jako nieodzowny element surferskiej Tarify. Niesamowici ludzie, którzy pomimo różnych barier, także językowych, przygarnęli do swojej paczki i traktowali jak swojego przyjaciela. Wspólne imprezy, wspólne kolacje i wspólne wypady – po prostu bezcenne!

Tarifa uświadomiła mi jeszcze jedną rzecz. Co by nie powiedzieć o tym wyjeździe, pokazał mi on wielką potęgę przyjaźni i zakorzenił w głowie bardzo pozytywną myśl! Dziś jestem pewien, że gdziekolwiek na świecie bym się nie znalazł, zawsze gdzieś będą przyjaciele, którzy będą Cię wspierać, pamiętać o Tobie i choć odrobinę tęsknić… To też jest bezcenne uczucie!

Cóż… Sentymenty odstawić trzeba na bok, przede mną jakieś 3,5 tys. km, więc kolejną podróż czas zacząć! Kierunek: Polska, Kraków, Kazimierz i Paluszki Parmezanowe na śniadanie!"

niedziela, 5 grudnia 2010

Sądny dzień

Czy tak ważny dzień jak dzisiejszy mógł zakończyć się inaczej, jeśli zaczął się w tak spektakularny sposób? Po prostu – patrzysz w niebo i wiesz, że musi być dobrze :) 

sobota, 4 grudnia 2010

Siostra Weronika in DG :D



Pod koniec listopada do Dąbrowę odwiedził niespodziewany gość – Siostra Weronika wracająca ze swojej zagranicznej misji, która została tutaj przez kilka dni. Była to niesamowita okazja do spotkania, przegadania wielu godzin i wypicia kawy w katowickim Kredensie, o której już przed przyjazdem Wero wiedzieliśmy jedno – z całą pewnością przypadnie jej do gustu.

Czas od czwartku do soboty zleciał w tak zastraszającym tempie, że na dobrą sprawę nikt nie spodziewał się, że te kilkadziesiąt godzin minie tak szybko. Ale to zapewne też kwestia tego, że cały czas coś się działo i każdy z nas miał mnóstwo zajęć.

Dla przykładu wymienić można przynajmniej kilka:

- nocne patrole miasta (wtajemniczeni wiedzą o co chodzi)

- składanie gazet (zawartość nawiasu jak powyżej)

- naprawa układu paliwowego w mojej Beci pod blokiem u Kachy

- nocne gotowanie przepysznych smakołyków


Przede wszystkim jednak kulminacyjnym punktem Weronikowych odwiedzin było zwiedzanie Jury, podziwianie jej zimowych uroków i zdobywanie zamku w Smoleniu, które jak się później okazało z racji złego stanu technicznego zamknięte są dla turystów :P


To wszystko w bardzo telegraficznym skrócie, a szczegóły można zobaczyć w galeriach – zarówno Polly jak i Siostry Weroniki :D