czwartek, 30 grudnia 2010

Zimowe szaleństwo najwyższy czas zacząć!

Odkąd pamiętam, moja serdeczna przyjaciółka Ania, dziwiła się jak to się stało, że ja nie jeżdżę na nartach, a jedyne sporty zimowe jakie uprawiam to jazda na łyżwach, zjazd na sankach, śnieżkowe wojny i lepienie bałwanów na czas. Aaaa… Zapomniałem jeszcze o skrobaniu szyb w samochodzie przed wyjazdem do pracy.

Ale wracając do Ani – dziwiła się i zawsze mówiła, że ona w końcu musi to zmienić i że kiedyś w końcu zabierze mnie na narty. I tak mówiła i mówiła i jeszcze raz mówiła, aż minęło jakieś 10 lat, jeśli dobrze liczę… Przełomowa okazała się końcówka 2010 roku i wyjazd z poznańską ekipą na Sylwestra do Piwnicznej…

Jak się później okazało wyjazd miał profil bardziej „zimowo szaleńczy” niż sylwestrowy no i nikomu nie uszło na sucho… Z racji tego, że pierwszego dnia naszego pobytu na stoku wokół mnie byli sami snowboardziści nie miałem innego wyboru – próbujemy dechy!

I tutaj zastanawiam się od którego momentu zacząć opisywać swoje wrażenia… Czy od tego, kiedy pierwszy raz zobaczyłem z bliska stok i jego nachylenie, co automatycznie na chwilę wywołało u mnie zwątpienie w racjonalność całego tego przedsięwzięcia? A może od tego uczucia, kiedy pierwszy raz, kompletnie nieświadom niczego, wpiąłem swoją lewą nogę do wiązania chwilę przed zajęciem miejsca na kanapie wyciągu, nie wiedząc co czeka mnie w momencie, kiedy będę z kanapy musiał zsiąść na szczycie?

Nieeee, zacznę od tego, kiedy pierwszy raz przypiąłem do deski obie nogi. Kiedy udało mi się już pozbierać ze zjazdu, po tym jak efektownie się na nim rozłożyłem zsiadając z kanapy Polly zabrała mnie na stok, który zaproponował nam Panicz – podobno idealny do stawiania pierwszych kroków…


Słowa Panicza pozostały słowami, a rzeczywistość okazała się rzeczywistością… Kiedy dotarliśmy we wskazane miejsce siedliśmy na śniegu, przypięliśmy deski i Polly zaczęła przyspieszony instruktarz „Wpinasz się, wstajesz i próbujesz się zsuwać. W ten sposób kantujesz tyłem. Teraz się zatrzymaj, przekręć się na kolana i stań tyłem do stoku. Teraz zacznij się zsuwać i w ten sposób kantujesz przodem. W jeździe chodzi o to, żeby połączyć kantowanie przodem i tyłem, rozumiesz? OK! To do zobaczenia na doleeeeee!!!” i tyle ją widzieli…


No właśnie… ile razy rzeczy w teorii wydają się takie proste i zrozumiałe, a potem okazuje się, że praktyka i teoria jakoś nie idą ze sobą w parze… Podobnie było i w tym przypadku. Teoretycznie to wszystko wydawało się proste jak przysłowiowa konstrukcja cepa – przecież tyle ludzi jakoś na tym jeździ to i ja muszę pojechać. No i pojechałem… Ale, podobnie jak w przypadku opisywanego już tutaj surfowania, co się poobijałem, poturlałem w śniegu i zakopałem w zaspach zaraz obok trasy to moje i nikt mi tego nie zabierze. Kiedy udało mi się już dostać na dół byłem przeszczęśliwy, zastanawiałem się po jaką cholerę mi to wszystko na stare lata i nie wiedziałem, że najgorsze dopiero przede mną…

Z racji tego, że na dole nie znalazłem Polly, a że człek jest stworzeniem stadnym postanowiłem skierować się tam, gdzie zdecydowana większość mijających mnie ludzi. Po kilku krokach, zaraz za zakrętem ujrzałem Polly, tłumek ludzi, jakąś budkę i jak się później okazało – prawdziwy wynalazek Szatana jakim jest ORCZYK, TALERZYK czy jak sobie chcecie to nazywać!


Doczłapuję się do tłumu, przechodzę przez bramkę, kolejny szybki instruktarz od Polly, puszczam ją przodem żeby nie narobić sobie obciachu, w myślach robię znak krzyża i podchodzę do pana z obsługi, który w tym momencie wydaje się być moim katem… Nieśmiało mówię mu, że ja pierwszy raz i w ogóle, a on spogląda na mnie i mówi będzie dobrze. Podaje mi talerzyk i jest bardzo dobrze – przez pierwsze 5, może 10 metrów… Wstaję, wykopuję ze śniegu deskę, wypinam się i niczym po nieudanym rzucie z Monopolu – wracam na start. Spróbujmy jeszcze raz.

Drugim razem idzie już nieco lepiej – udało się wsadzić ten cholerny talerzyk za lewą nogę, ustać pierwsze szarpnięcie wyciągu i wystartować. Generalnie idzie dobrze, jest nieźle – pokonuje kolejne metry i dalej stoję na desce! Sielanka nie trwa jednak zbyt długo i na jednej z nierówności efektownie ląduje w zaspie obok wyciągu widząc oddalający się mój talerzyk…

Szybka analiza sytuacji: talerzyk odjechał, a ja jestem mniej więcej w połowie stoku. Zjeżdżać na dół i próbować jeszcze raz czy może deskę na plecy i dajemy z buta do góry? Wygrywa opcja nr 2 – wiem przecież, że podobno działa zasada, że do trzech razy sztuka, ale nikt też nie jest w stanie dać mi gwarancji, że dojadę wyżej niż jestem teraz… W międzyczasie zjeżdża do mnie Polly zainteresowana tym, gdzie się podziałem i po krótkiej rozmowie pędzi dalej w dół i łapie się na wyciąg, a ja dalej konsekwentnie podążam do góry!


Na szczycie szybka decyzja w którą stronę uderzamy teraz i kierujemy się w stronę głównego stoku i kanapy, która wywiozła nas tutaj. Kolejna analiza faktów – pierwszy zjazd mam już za sobą, teraz czas na kolejny, ale czy od razu musi to być główny stok, gdzie jest najwięcej ludzi i on jest taaaaaaaaaaki stromy?

Widać tak być musiało! Po pierwszym zjeździe na dół, po kilku upadkach, podpórkach, z obolałym tyłkiem i nadgarstkami jestem niesamowicie szczęśliwym człowiekiem i okazuje się, że ten stok wcale nie jest taki stromy jak wydawał się na samym początku.

Mijają kolejne godziny, powoli zaczyna się robić coraz zimniej i coraz ciemniej, powoli rozbłyskują też kolejne latarnie doświetlające stok, a my cały czas śmigamy góra – dół, góra – dół. Co prawda w moim przypadku określenie „śmigamy” jest sporym nadużyciem semantycznym no ale przecież chodzi o to, żeby dobrze się bawić, a szlifowanie techniki odkładam na chwilę, kiedy nieco bardziej oswoję się z tym ustrojstwem, które trzyma moje nogi :)


Tak w skrócie wyglądał dzień pierwszy moich przygód ze snowboardem. Dzień kolejny był podobny – upadki, podpórki, jeżdżenie liściem, ciągłe zastanawianie się czy ja powinienem jeździć na lewej nodze czy może jednak na prawej? Drugi dzień kończy się tym, że zmieniam wiązania, próbuję jeździć na prawej co najpierw wychodzi wyśmienicie, a potem kończy się chyba najbardziej efektowną z moich dotychczasowych kraks, co skutecznie uświadamia mi, że chyba jednak będę „regular”,  a całe 2 dni można podsumować stwierdzeniem Polly: „Elvis, ja już wiem co jest Twoim problemem. Ty nigdy nie nauczysz się techniki, bo nie boisz się prędkości!”

Pożyjemy – zobaczymy :D


PS. Zdjęcia dzięki uprzejmości chyba niczego nieświadomej Majki :) Dziękuję :)

2 komentarze:

  1. hahahaha :)Dobre,dobre. Mogłeś mi wcześniej powiedzieć o swoich obawach, bo powiem CI że nic po Tobie nie było widać, żadnych emocji. A po tym opisie to ja teraz wychodzę na jakiegoś bezdusznego tyrana :)

    OdpowiedzUsuń
  2. oj tam od razu bezdusznego tyrana - po prostu wymagająca nauczycielka :) a emocje były, zwłaszcza przed orczykiem jak się wcześniej od Ciebie i Panicza nasłuchało jakie to straszne urządzenie dla snowboardzistów jest :P

    OdpowiedzUsuń