niedziela, 19 grudnia 2010

Rycerzowa Winter Expedition - part two :)

Mam wrażenie, że zdrowy rozsądek lub jego brak, jest jednym ze stałych elementów przewijających się przez strony tego bloga. Tym razem zdrowy rozsądek przeplatał się z nartami biegowymi, ale od początku…

W góry wyjeżdżaliśmy w sobotę, w czwartek wieczorem wpadliśmy na pomysł, że może by tak zaopatrzyć się w rakiety. Szybki sprint do naszego zaprzyjaźnionego sklepu, ale niestety na miejscu nie zastaliśmy dobrych informacji – nigdzie w okolicy podobno nie ma wypożyczalni tego typu sprzętu… Trzeba było więc uruchomić plan B!

Plan B z założenia był prosty – zamiast rakiet bierzemy ze sobą biegówki. No właśnie – biegówki… Polly i Basri problem mieli z głowy, bo mieli swoje i już na nich jeździli. Ja nart własnych nie posiadałem, a co więcej – nigdy wcześniej tego wynalazku na nogach nie miałem…

Aż do tego dnia… Dzień przed wyjazdem narty udało mi się pożyczyć, na sprawdzenie ich w terenie czasu niestety już zabrakło, więc podobnie jak w przypadku surfingu, znów pierwsze kroki będą w warunkach mocno odbiegających od tych sprzyjających osobom początkującym…



Sam niedzielny poranek też dodawał Powera, bo czy jest coś piękniejszego niż widok wschodzącego Słońca w górach, kiedy całe pasmo szczytów zaczyna się rysować, mieniącą się na żółto i czerwono linią, chmury siedzą nisko w dolinach nie zasłaniając niczego, a nad tym wszystkim góruje niczym nieograniczony błękit? No pytam się? Jest coś piękniejszego? Nie słyszę? No właśnie! :)

Zaraz po przebudzeniu, kiedy zobaczyłem co dzieje się za oknem, obudziłem Polly. Mając świadomość tego, że jest to ryzykowne przedsięwzięcie, bo budzik miała zadzwonić za ponad 20 minut, zrobiłem to baaaaardzo asekuracyjnie, oddalając się możliwie najdalej jak mogłem i jednocześnie zasłaniając się ręką, gdyby tak reakcją na budzenie był kuksaniec.



Najpierw Polly złowrogo otworzyła jedno oko, a ja nie pozwalając jej na żadną inną reakcję szybko tylko rzuciłem: „Polly, odwróć się i popatrz tam”… Ufff, udało się! Wszystkie zęby mam na miejscu i strat w ludziach też nie było :) Naładowani energią wschodzącego słońca szybko zjedliśmy śniadanie, drapnęliśmy narty i dawaj na świeże powietrze!

Przypięcie nart poszło łatwiej niż myślałem, ale nagłe przestawienie się i przyzwyczajenie do tego, że nagle moje stopy urosły do długości 180 cm było co najmniej dziwnym uczuciem. Jednym słowem – kupa śmiechu ale i genialna zabawa.


Co prawda nie obyło się bez upadków, zakopania się w śniegu i wyciągania go spod kurtki, zza kołnierza i jeszcze innych miejsc, gdzie teoretycznie nie powinien się znaleźć, ale jednak największą frajdą tego poranka, zaraz po wschodzi słońca, był zjazd puchem w stronę bacówki, który każde z nas zaliczyło efektownym lądowaniem i wzbiciem w powietrze tumanów zmrożonych płatków śniegu.



Po bojowym chrzcie przyszedł czas na drugie śniadanie, które dzięki uprzejmości obsługi bacówki, okazało się w zasadzie pierwszym śniadaniem ze wszystkimi śniadaniowymi specjałami, które raczej rzadko spotyka się na górskim szlaku włącznie z sernikiem na deser :)



Potem już tylko pakowanie, dopakowanie wigilijnych potraw, które dostaliśmy na drogę i czas na powrót do domu. Do Soblówki – oczywiście na nartach… Tutaj śmiechu było chyba jeszcze więcej niż za pierwszym razem dzisiejszego dnia i skończyło się to mały urazem, bo dzięki mym oszałamiającym umiejętnościom prowadzenia nart i hamowania nimi jeden z efektowniejszych zjazdów zakończył się stłuczeniem lewego kolana o jakiś kamień czy korzeń zakopany w śniegowej zaspie…




No ale cóż, w końcu nie ma wojny bez ofiar, a biorąc pod uwagę, że do przystanku w Soblówce dojechałem na nartach można uznać że w tym starciu Elvis vs. Biegówki jest 1:1!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz