środa, 18 czerwca 2014

Pogodowa bezsilność

Na wiele rzeczy można wpływać i wiele rzeczy można zmieniać. Na początku każdego roku możemy sobie przyrzekać, że od jutra będziemy regularnie biegać, zaczniemy robić brzuszki czy przestaniemy się spóźniać do pracy. Oczywiście rzadko wychodzi, ale gdyby się nad tym zastanowić to sukces i powodzenie wszystkich tych akcji zależy od nas samych i naszej determinacji.

foto: propertynews.pl
I wtedy okazuje się, że możemy się wkurzać tylko i wyłącznie na siebie. Ale co jeśli mamy spinę, mamy motywacje i jesteśmy napięci na coś jak plandeka na Żuku, a plany krzyżuje nam coś zupełnie niezależnego od nas? Wtedy dopada nas… powiedzmy złość, bo po co przeklinać w miejscu publicznym :)

Mniej więcej taka właśnie złość dopada mnie trzeci rok z rzędu, bo od 3 lat planujemy w długi „bożociałowy” weekend wybrać się do Włoch. I co roku, za Chiny Ludowe, się nie da! Tak po prostu – biednemu wiatr zawsze w oczy.

Rok 2012. Plan – włoskie Alpy i kaniony. Wyjazd zaplanowany na środę, a we wtorek wieczór pogodynka krzyżuje totalnie plany. Próbujemy ratować się Słowenią, ale tam sytuacja wyglądał chyba jeszcze gorzej i koniec końców lądujemy w Rumunii.

Rok 2013. Plan: Włochy i jezioro Garda – europejska mekka kolarstwa górskiego, a do tego podjazd na słynną przełęcz Stelvio, gdzie od lat kończy się jeden z najtrudniejszych etapów Giro d'Italia. A rzeczywistość? Rzeczywistość była taka, że na Stelvio spadł śnieg, przełęcz była nieprzejezdna, odwołali etap Giro, a my nie mieliśmy po co tam jechać. Ostatecznie znów wylądowaliśmy w Rumunii. Co prawda i tam natrafiliśmy na śnieg, ale to już zupełnie inna historia…

Giro d'Italia 2013 foto: cyclingweekly.co.uk
W tym roku miało być zupełnie inaczej. Co prawda też naszym celem była Garda, ale równocześnie jako naturalny plan B przyjęliśmy też Rumunię, bo co jak co ale w naszym przypadku historia uwielbia się powtarzać... 

I co? 

I jesteśmy dzień przed Bożym Ciałem, sprzęt mamy spakowany i wiemy że do Włoch ani do Rumunii nie ma nawet po co jechać, bo według map pogodowych, i tu i tu leje jak z cebra… 

Śledzimy więc na bieżąco pogodynkę i czujemy się prawie jak łowcy burz, którzy tylko czekają na sygnał, gdzie zaczyna się Armagedon. Z tą tylko różnicą, że tym razem będziemy podążać w dokładnie przeciwnym kierunku niż on :)

PS. A jak się okazuje nie jesteśmy sami, którym pogoda pokrzyżowała plany…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz