czwartek, 15 listopada 2018

Bogowie nam sprzyjają czyli Kambodża 2018 – prolog

Jak będzie i czego się spodziewamy po Kambodży? Trudno powiedzieć, bo ten kraj dla nas to zupełna „ziemia nieznana”, a jedyne rekomendacje jakie mieliśmy to takie, że jest dziko i mało turystycznie i że są tu fajne plaże :) Po pierwszych kilku godzinach ani jednego, ani drugiego potwierdzić nie możemy, ale jedno wiemy na pewno – bez przygód się nie obędzie! No bo jak ma się obyć, jeśli seria niespodziewanych zdarzeń zaczęła się jeszcze zanim wylecieliśmy?

W oczekiwaniu na wielkiego ptaka
Najpierw dostaliśmy maila od linii lotniczych, w którym poinformowali nas o odwołaniu zarezerwowanego przez nas lotu proponując alternatywę… W zasadzie jedyne, co się nie zmieniło to dzień i miejsce wylotu. Reszta potoczyła się już sama i nakręcała jak najprawdziwsza śniegowa kula!

Kolejna niespodzianka czekała nas na lotnisku w Krakowie. Kiedy przyszliśmy się odprawić i nadać bagaże, co potraktowaliśmy jak zupełną „wyjazdową codzienność”, okazało się, że w systemie odprawy linii lotniczych nie widać Tytka. Dla nas po zalogowaniu na stronie linii był widoczny, lotniskowy system go jednak nie widział… To na szczęście w miarę szybko udało się ogarnąć, ale pojawił się kolejny problem – obsługa nie była w stanie odprawić nas na cały nasz lot, a tylko do Bangkoku.

Pomyśleliśmy: „Spoko, w Dubaju mamy 6 godzin, więc ogarniemy to na spokojnie na stoisku transferowym”. Jakże sromotnie się pomyliliśmy…  W Dubaju okazało się, że rzeczywiście nasza rezerwacja jest w systemie Emirates, ale nasz ostatni lot obsługiwany jest przez innego przewoźnika i tutaj także nie są w stanie nas na niego odprawić. Musimy zrobić to w Bangkoku.

I tu zrobiło się już trochę nerwowo, bo zgodnie z planem od momentu wylądowania naszego samolotu z Dubaju do startu do Phnom Penh mieliśmy dokładnie 80 minut. 80 minut na wyjście z samolotu, znalezienie stoiska linii Bangkok Airways, załatwienie kart pokładowych i dotarcie do odpowiedniego terminala i bramki, a każdy kto był w Bangkoku wie, że lotnisko małe nie jest.


Jeszcze bardziej nerwowo zrobiło się, kiedy w Bangkoku wylądowaliśmy z 20 minutowym opóźnieniem i nasz czas operacyjny skurczył się do około godziny! Ostatecznie do bramek wpadliśmy kilka minut przed zamknięciem boardingu, ale kosztowało nas to sporo – i nerwów i wysiłku, czytaj: biegania z dwójką dzieci na rękach z jednego końca lotniska na drugi.

To wszystko jednak nie udałoby się, gdyby nie zrządzenie losu na lotnisku w Krakowie. Mimo iż obsługa nie mogła nas odprawić na całą trasę (patrz powyżej), system przyjął nasze bagaże :D Dzięki temu nie musieliśmy ich odbierać w Bangkoku i nadawać ponownie, przez co uniknęliśmy dłuższego przymusowego pobytu w Tajlandii, bo przy takiej opcji przesiadki po prostu brakłoby nam na wszystko czasu.

Myśleliście, że to już wszystko? Nic bardziej mylnego! Na sam koniec, crème de la crème czyli rozwalona w podróży przystawka do wózka i przepychanki z obsługą lotniska dotyczące skargi i reklamacji. Na szczęście mamy ze sobą odpowiedni zapas izolepy i trytytek, a uszkodzenie nie unieruchomiło go całkowicie…

Na szczęście wszystko to mamy już za sobą, a Kambodża przywitała nas słońcem i zimnym Angkorem, umilającym walkę z jetlagiem i zmagania z wciąż brykającymi dzieciakami, którym absolutnie nie przeszkadza to, że jest już grubo po 2 w nocy…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz