poniedziałek, 4 października 2010

Jesienno – śniegowa Babia

Plany na niedzielę były stricte rowerowe. Mieliśmy spakować rowery na auto i pomimo nienajlepszej pogody uderzyć gdzieś na Jurę lub Beskidy. Jak to jednak często bywa i czytelnicy tego bloga dobrze o tym wiedzą – plany mają do siebie to, że bardzo szybko lubią się weryfikować lub zmieniać. Tym razem wystarczył telefon do Remika…

Zadzwoniłem do niego traktując go jako pewniaka na rowerowy wypad, który na pewno powiększy naszą ekipę. On jednak nie za bardzo kwapił się do kręcenia w niedzielę i w zamian zaproponował coś innego – wypad na Babią Górę!

Hmmm… No i bądź człowieku mądry i pisz wiersze… Z jednej strony na rowerze dawno nie jeździłem, a z drugiej na szczycie Babiej Góry ostatni raz stałem chyba jakoś jeszcze w liceum lub zaraz na początku studiów… Twardy orzech do zgryzienia, ale tym razem „złota kochanka” musiała jednak uznać wyższość gór!

Z pozoru błaha decyzja o zmianie planów wywołuje ciąg kolejnych zmian – powiadomienie rowerowej ekipy o zaszłych zmianach, wahania, wykruszenie się części ekipy no i odebranie od Filipa naszego kosmicznego bolidu – Forda Escorta o którym kiedyś też tutaj napiszę :D

W niedzielę rano budzik zadzwonił nieprzyzwoicie wcześnie, za oknem było jeszcze kompletnie ciemno i zimno, a przed nami sporo kilometrów i dzień pełen wrażeń. Miejsce spotkania ekipy – najpierw parking pod Tesco Silesia City Center, tam szybkie zakupy, a dalej gdzieś do Piotrowic, gdzie mieliśmy się spotkać z resztą uczestników wyprawy.


Nie będę złośliwy i nie będę wypominał tego, że musieliśmy tam nieco poczekać na organizatorów i pomysłodawców całego tego przedsięwzięcia, ale kiedy w końcu dotarli wszyscy z uśmiechami zapakowaliśmy się do naszych kosmicznych bolidów (był jeszcze jeden Escort) i ruszyliśmy w stronę Zawoi, która od kilku lat jednoznacznie kojarzy mi się z pewną imprezą dla uczestników II Górskich Ekstremalnych Zawodów na Orientację :D


Po drodze do naszej kolumny dołączyło jeszcze jedno auto (w sumie były już 4), my zgarnęliśmy do siebie jeszcze dwóch autostopowiczów i tak w liczbie chyba 17 osób znaleźliśmy się na parkingu u podnóża wejścia do Babiogórskiego Parku Narodowego.


Samo zdobycie szczytu poszło całkiem sprawnie. Po drodze można było zauważyć już sporo przesłanek zbliżającej się zimy, spotkaliśmy oswojonego lisa wegetarianina, który zajadał się kanapką z sałatą, a po zejściu ze szczytu tradycyjnie zatrzymaliśmy się w nowym schronisku w Markowych Szczawinach


No właśnie – NOWYM… Niestety… Kto pamięta stare dobre Markowe? Nowe schronisko jest ładne, jest duże, zapewne i wygodne, ale jakoś mimo wszystko jest inne, nowe… Dla mnie jakoś nowość i góry średnio idą ze sobą w parze, przynajmniej jeśli idzie o wszelkiej maści chatki, bacówki czy schroniska...


Aaaa! I nigdy nie bierzcie żurku w tym schronie – ani nie wygląda, ani nie smakuje jak żurek :P Dlatego też wycieczkę kończymy oscypkowymi zakupami przy parkingu, a potem ucztujemy w bagażniku naszego wehikułu czekając na resztę ekipy. Potem próbujemy jeszcze zjeść jakiś „tradycyjny góralski obiad” w „tradycyjnej góralskiej knajpie” gdzieś po drodze, ale okazujemy się wybitnie wybrzydzającymi klientami i kończy się tym, że docieramy do domów późnym wieczorem z pustymi żołądkami – cóż, taka dola tych kapryśnych :P

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz