poniedziałek, 3 maja 2010

Rudawy Janowickie

Ostatni dzień wyjazdu, więc trzeba go wykorzystać do granic możliwości! Co prawda pogoda za oknem może odstraszać, ale my się nie damy. Jak kilka poprzednich wypadów pokazało – z cukru nie jesteśmy, rowery raczej też nie, więc deszcze jest nam nie straszny! 

Pakujemy się, zamykamy pokój i jedziemy szukać bankomatu, żeby mieć czym zapłacić za kwatery i już chwilę później zapakowani pędzimy autem do Kudłatego, tam zostawiamy samochód i zaczynamy tym razem rowerową eksplorację Sokołów.

Po drodze deszcz przestał padać, ale duchota i wilgotność powietrza porównywalna jest chyba tylko z lasami tropikalnymi. Ale ma to też swoje plusy – nawet nie wiadomo kiedy las wybucha świeżą, wiosenną zielenią! Oprócz niej oczywiście towarzyszą nam jeszcze nieodzowne tutaj błoto, korzenie i kamienie. 




Zastanawiająca w trakcie tego wypadu jest jedna rzecz. Przeważnie jazda na rowerze po górach ma to do siebie, że po podjeździe, zdobyciu jakiegoś szczytu albo nawet kilku szczytów przychodzi zjazd. Dzisiaj ta zasada została nieco zachwiana. Być może mieliśmy okazję trafić na ten właśnie wyjątek potwierdzający regułę… 


Jedziemy już ponad godzinę i prawie cały czas mamy pod górkę, a jeśli nie pod górkę to i tak jest płasko zamiast „w dół”! No ale widać na „dowidzenia” góry, choć niskie, postanowiły dać nam trochę popalić. My jednak niewzruszeni cały czas pniemy się wyżej i wyżej żółtym szlakiem, który obraliśmy dziś za naszego przewodnika.


Kiedy dotarliśmy na chyba najwyższy z zaplanowanych dzisiaj szczytów i skontrolowaniu czasu podejmujemy jednak decyzję, że musimy się rozwieść z żółtym szlakiem i jakoś na własną rękę będziemy kombinować jak wrócić do samochodu, żeby zdążyć jeszcze dojechać do Dąbrowy o jakiejś rozsądnej porze…


I tutaj zaczyna się to, co Tygryski lubią najbardziej lub inaczej – to czego szukaliśmy dziś przez cały dzień czyli zjazdy. Co prawda droga, którą wybraliśmy wcale nie zapowiadała się tak ciekawie jak to się później okazało. Wąska, płaska ścieżka z czasem przerodziła się w szeroką szutrówkę o całkiem niezłym nachyleniu i sporej liczbie łuków, zakrętów… no i oczywiście świeżego, podeszczowego błotka :)



Kiedy dojechaliśmy do samochodu okazało się, że z miejsca, gdzie postanowiliśmy wrócić dotarliśmy tutaj w niecałe… 15 minut… Cóż, nie pozostaje nic innego jak tylko spakować się, przebrać w suche ciuchy i pożegnać z Sokołami do następnego razu i wpisać je na listę „miejsc, w które koniecznie trzeba kiedyś wrócić”!


A tak wyglądały rowery po dzisiejszym dniu. Zawrze urzekał mnie widok ubłoconych rowerów - dowód na to, że ktoś, kto na nich jechał musiał mieć MEGA frajdę! :)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz