poniedziałek, 5 grudnia 2016

Kuba, Jamajka, a może Dominikana? Tak, lecimy do Afryki…


Część z Was doskonale wie, że czasami przychodzi taki moment, że człowieka zaczyna „nosić” i biedny człek nie zazna spokoju, póki nie da się ponieść. Nam ponownie przytrafiło się to jakoś pod koniec września. W sumie od Wietnamu minęło jakoś pół roku, więc „szwędak” coraz bardziej dawał o sobie znać…
 
Jak zawsze pomysłów było wiele. Najpierw miała być Gruzja i poszwędanie się po górach, ale ani jakoś bilety się nie składały, ani prognozy pogody jakoś nie rozpieszczały, więc pomysł szybko upadł. Potem pojawiło się kilka promocji w naszym ulubionym „qatarku”, ale wiedzieliśmy też, że Tajlandia nie była tym miejscem, gdzie chcieliśmy lecieć. A potem stało się coś, czego wcześniej zupełnie nie planowaliśmy.

Nasi znajomi spakowali rowery, wsadzili je do samolotu i polecieli z nimi pojeździć po wyspie Fidela Castro (Ola i Rafał, jeszcze raz dziękujemy za pożyczenie toreb :) Kiedy cali i zdrowi wrócili do kraju i opowiedzieli jak było, zaczęliśmy się zastanawiać – a gdyby tak do tego zestawu dorzucić jeszcze przyczepkę Leona?

I tak zaczęły się poszukiwania biletów… Miała być Kuba. Miała być Dominikana. Miała być też Jamajka, a skończyło się tak, że wylądowaliśmy w Afryce…

PS. Szukanie biletów miało jeszcze jeden ciekawy aspekt – próby dogadania się z biurami podróży handlującymi lotami czarterowymi na temat tego, jak zapatrują się one na przewóz rowerów samolotem… Uwierzcie mi, że temu zagadnieniu można by spokojnie poświęcić osobny wpis, ale jestem przekonany, że natężenie wulgaryzmów spowodowałoby, że nie nadawałby się on do lektury… Dopowiem tylko tyle, że zaoszczędziliśmy około 150 Euro, a w biurach zachodzili w głowę: „To państwo nie zabieracie ze sobą żadnych ubrań tylko rowery jako bagaż główny, ale jak to?!”

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz