piątek, 30 kwietnia 2010

(p)epicka włóczęga czyli w poszukiwaniu Singletrek pod Smrkiem

Maj każdemu przeważnie kojarzy się z pochodami pierwszomajowymi i rocznicą podpisania konstytucji 3 Maja. Kiedyś Aleksander Kwaśniewski pomiędzy te 2 święta wcisnął jeszcze jedno – Święto Flagi Narodowej, tworząc tym samym 3 dni okazji do świętowania. 

Różni ludzie różnie świętują – jedni wybierają pochód, inni wybierają grillowanie z rodziną i znajomymi, a jeszcze inni wybierają jeszcze inne formy. My chyba załapaliśmy się do tej ostatniej grupy – wybraliśmy rowery. A skoro okoliczności ułożyły się tak, a nie inaczej i w planach było jeszcze wesele w górach, więc nie można było nie połączyć tych dwóch rzeczy – oczywiście na myśli mam i rower i góry. O weselu w innym wątku :)

Kiedy dowiedziałem się, że wesele na które się wybieramy jest u podnóży Karkonoszy od razu wiedziałem co będzie naszym pierwszym celem – Singltrek pod Smrkem. Odkąd przeczytałem o nim w bikeBoardzie i dowiedziałem się, że jedziemy tam gdzie jedziemy – śnił mi się po nocach i nie byłbym sobą, gdybym nie wybrał się tam w pierwszej kolejności.



Rano pobudka, szybkie śniadanie na ganku domu, w którym mieszkaliśmy, szybkie pakowanko niezbędnych rzeczy i już my byliśmy w samochodzie, rowery na bagażniku i już zmierzaliśmy w stronę Szklarskiej Poręby i Świeradowa Zdroju. Tam szybko uporaliśmy się ze znalezieniem drogi do przejścia granicznego i wylądowaliśmy w Czeskiej Republice. No i tutaj zaczęły się schody…

Pomysł Czechów na trasę super, w Internecie o niej sporo, polskie gazety też się rozpisywały. Trasa ma nawet swój profil na Facebooku, ale w terenie oznaczeń żadnych, po prostu żadnych. No ale co? My nie damy rady? Pewno, że damy! Znajdujemy informację turystyczną! Niesieni skrzydłami radości, że już za chwilę dowiemy się gdzie jest nasze rowerowe Eldorado, niestety rozbijamy się na zamkniętych drzwiach biura informacji…
 




Czechy to jednak dziwny kraj… informacja turystyczna zamknięta, choć tabliczka mówi, że powinna być otwarta. Miejsce na parkingu, choć nie oznaczone podobno zarezerwowane i trzeba było się przeparkować na miejsce obok, które niczym się nie różniło od pierwotnie zajętego, a ludzie? A ludzie sami niewiedzą jakie rowerowy dobrodziejstwa mają wokół siebie.

Po prawie godzinnych poszukiwaniach udaje nam się w końcu dotrzeć do miejsca, gdzie Singltrek się zaczyna (chwała Bogu za tego pana w sklepie, który sam jeździ na rowerze i wie co dzieje się na jego „podwórku”). Zdejmujemy rowery, ostatnie ustawienia, dopompowanie kół i ruszamy za oznaczeniami szlaku.






Za trzecim razem uznajemy, że całą tą przereklamowaną trasę mamy w nosie i jedziemy po prostu pojeździć po czeskich górach. Po fajnym szutrowym podjeździe trafiamy na jeszcze fajniejszy szutrowy zjazd, który doprowadza nas prawie do samego czeskiego Nowego Miasta. I jakież jest nasze zdziwienie, kiedy nagle okazuje się, że trafiamy na oznaczenia Singltreka. 


Radość miesza się z zaskoczeniem jak to możliwe, ale nie roztrząsamy tego za długo, tylko trzymamy się już niebieskich oznaczeń. I tutaj dopiero zaczyna się prawdziwa frajda. Początkowo łagodna trasa zaczyna być coraz bardziej kręta, momentami bardzo, baaardzo szybka i do tego jeszcze te przejazdy pomiędzy drzewami, gdzie ledwo mieści się kierownica. Po pierwszej takiej sekcji niesmak poszukiwania i startu i zgubienia oznaczeń znika w jednej chwili!

Kolejna sekcja jest jeszcze lepsza od poprzedniej – tutaj już wyprofilowane zakręty, muldy na drodze i uskoki powodują, że pomimo pięknych widoków nawet nie chcesz zatrzymywać się i tracić czasu na robienie zdjęć. Po prostu coś genialnego! Góra, dół, góra, dół, lewo, prawo! Prawdziwy KOSMOS i MEGA POZYTYW.



Kiedy docieramy do miejsca, gdzie zaparkowaliśmy samochód już kompletnie nie pamiętamy złych wrażeń z początku naszej wycieczki i jednego jesteśmy pewni – Czesi odwalili kawał dobrej roboty! Mam nadzieję, że władze Świeradowa dotrzymają obietnicy i wybudują część tej trasy po polskiej stronie, a wtedy Izery staną się miejscem, które każdy miłośnik jazdy na rowerze górskim obowiązkowo będzie musiał odwiedzić!

środa, 28 kwietnia 2010

Rolkowo zamiast rowerowo

Dziś w założeniu też miał być rower, ale wybór padł na rolki - pierwszy raz w tym sezonie. Miejsce? Oczywiście, że Pogoria IV.

Szybki powrót z pracy, w zasadzie jak po ogień. Torba rzucona na podłogę, tylko delikatnie, żeby laptop nie oberwał, zmiana garderoby, coś na ząb i lecimy... No właśnie! Lecimy, tylko gdzie są moje rolki?!

Chwila zastanowienia, rozejrzenia się i już wiem - w tym roku jeszcze nie jeżdżone, a pod moim biurkiem leżą i kurzą się jeszcze po zimie łyżwy... Hop pod biurko - wyciągamy łyżwy, hop pod łózko - wysuwamy szufladę i zamianka - Rolki oglądają światło dzienne, a łyżwy lądują w worku i do łóżka zapadając w sen letni. 




A sama jazda? Znów sobie przypomniałem jaką frajdę zawsze mi sprawiała jazda na rolkach. Na szczęście obeszło się bez żadnych kolizji, szybki instruktarz dla Polly na temat tego jak się hamuje nie mając hamulca, potem PowerRide w kolorze wiśniowym i w drogę powrotną na "parking" gdzie zostało auto, no a potem, tradycyjnie już Sałatka Cesarska i pieczywo czosnkowe w Santorini :)


I jako rzecze Polly_nezja tego dnia rzeczywiście pokonaliśmy coś ok. 6 km :) nie wpisałem do tabelki, co by nie "popsuć" statystyk rowerowych :) 


I jeszcze odrobina kontrastów - Natura i Kominy :)

czwartek, 22 kwietnia 2010

Odprawa przed Jurą by Bike

Dawno, dawno temu, za siedmioma kominami, 4 jeziorami i kilkoma górami w głowach młodych i szalonych ludzi z elVis eXtreme Team rodzi się pomysł - przejedźmy cała Jurę od Częstochowy do Krakowa w jedną dobę bez przerwy na sen i noclegi...

To rzeczywiście było bardzo dawno temu, jeszcze w liceum. Ale pomimo tego, że od narodzin pomysłu minęło ponad 8 lat, do tej pory plan nie został jeszcze zrealizowany. W ciągu tych kilku lat, było kilka modyfikacji pomysłu, było też kilka podejść do pokonania Jury, ale jakoś nigdy się to nie udało...

Gdzieś w połowie marca zapada decyzja - jedziemy! Ekipa skompletowana, na "pokład" odmeldowują się Polly, Remik, Godzio no i elVis. Termi ustalamy na 23, 24 i 25 kwietnia i czekamy, aż nadejdzie. 



Dzień wcześniej spotykamy się nie gdzie indziej jak w Santorini, które nieoficjalnie stało się oficjalnym lokalem VXT. Cel spotkania jest jeden - odprawa! Ustalamy trasę, wybieramy szlak, dzielimy się tym, kto co ma ze sobą zabrać, wybieramy miejsca do noclegu, załatwiamy pogodę na weekend (mam wrażenie, że Smoleń z wojewódzka Kujawsko-Pomorskiego niektórzy wypominać mi będą do końca życia), i każde z nas rozjeżdża się w stronę domów, pakowania i dopieszczania sprzętu.

Jutro o 6.12 D-Day, a na samą myśl o tym uśmiech sam przykleja się do twarzy :D

niedziela, 18 kwietnia 2010

Okolice Będzina

Kiedyś, kiedyś, bardzo dawno temu w Gazecie Wyborczej zobaczyłem zdjęcie ruin starej cementowni w Grodźcu. Pierwsze wrażenie - trzeba tam jechać, ale jakoś nie było kiedy, nie było z kim i plan upadł.

Nieco później na Mambowym blogu zobaczyłem zdjęcia z tego samego miejsca i znów plan się odrodził, ale jak szybko się reinkarnował to niestety znów tak samo szybko upadł...

Aż pewnego dnia, w niedzielę, kiedy połowa Polaków siedziała przed telewizorami i oglądała Wawel, a druga połowa aktywnie korzystała z pogody, razem z Remikiem postanowiliśmy zaliczyć się do tej drugiej połowy. Decyzja, że rowery zapadła już rano, teraz tylko standardowy problem - gdzie jedziemy... 



Najpierw pada na Pogorię III, ale ilość spotkanych tam ludzi skutecznie nas odstrasza od tego miejsca i poddaje w wątpliwość wcześniejsze stwierdzenie o połowie Polaków... Chyba jednak większość z nich wybrała korzystanie z pogody za oknem.


Na Pogorii też przypomina mi się o cementowni - Remika przekonywać nie trzeba było wcale:) Po jakimś czasie, małych problemach nawigacyjnych udaje nam się dotrzeć na miejsce, a to, co zobaczyliśmy krótko rzecz biorąc - urzekło nas! Chwilka przedzierania się przez krzaki i już jesteśmy w środku, gdzie po kilkunastu minutach spotykamy jeszcze jednego rowerzystę. Jak się chwilę później okazało Tomek był "autochtonem" i zaproponował małą przejażdżką po okolicy.


Z planowanej małej przejażdżki zrobiło się ponad 60 km, ale było warto! Po pierwsze trening i zaprawa przed Jurą by Bike, a dwa to fakt, że udało nam się dotrzeć w miejsca "blisko domu", gdzie nas jeszcze z rowerami nigdy wcześniej nie widzieli. Wniosek na przyszłość: Będzie trzeba w te okolice wrócić koniecznie!


niedziela, 4 kwietnia 2010

Lany Poniedziałek na Skrzycznym

Historia poniedziałkowego wypadu zaczyna się już w sobotę. Dzień przed świętami, w domu wszystko już gotowe, nikt krzywo nie patrzy, że jeszcze czegoś się nie zrobiło, więc zdecydowanie idziemy na rower. Miał być Remik i Polly, która jednak się nie wyrobiła, więc wspólne wojaże przekładamy na Lany Poniedziałek.


Po prześlicznej niedzieli, Lany Poniedziałek rzeczywiście okazał się lany. Co prawda chwilę po moim przebudzeniu za oknem przebłyskiwało gdzieś Słońce, ale chwilę później całe niebo zaszło chmurami i zaczęło lać... Wielka konsternacja - ej, Panie Deszczu, mieliśmy inne plany!


No ale jeśli deszcze nie chce sobie pójść, więc trzeba jechać gdzieś, gdzie go albo nie będzie, albo nie będzie tak bardzo dokuczliwy. W głowie pojawia się szatański plan, niezbędne informacje sprawdzam w necie i wysyłam SMSa do Polly "Boimy się deszczu czy deszcz boi się nas?". Za chwilę odpowiedź, której sens był taki, że jednak deszcz boi się nas :) 


Jakąś godzinę temu byłem u Polly z rowerami i wyruszyliśmy w drogę. Polly cały czas nie wiedziała dokąd jedziemy. Wiedziała tylko, że miała ze sobą wziąć kask, ciuchy do ubłocenia i jakieś suche na przebranie. Dopiero kiedy wyjechaliśmy na trasę i minęliśmy tablicę informującą o tym, że do Bielska zostało nam ok. 50 km Polly zapytała 
- Elvis, my chyba nie jedziemy w góry, prawda?

- Nie Polly, w góry nie, tylko na Skrzyczne :)


I tutaj pojawiły się wielki oczy, uśmiech na twarzy i stwierdzenie - ale przecież ja nigdy nie jeździłam na rowerze po górach! Tak więc kiedyś musiał być ten pierwszy raz.


Podróż minęła całkiem szybko. Kiedy dojechaliśmy na miejsce nawet deszcz, który towarzyszył nam całą drogę przestał padać i ustąpił miejsca kapuśniaczkowi. Wysiedliśmy auta, zdjęliśmy rowery z bagażnika, i ku zdziwieniu ludzi właśnie zjeżdżających ze Skrzycznego udaliśmy się w stronę kasy biletowej. Pani w okienku zmierzyła nas wzrokiem od stóp do głów i zapytała tylko czy jedziemy na samą górę. My bez wahania odparliśmy, że tak i po kilku chwilach siadaliśmy już w krzesełkach.


Po kilkuset metrach wjeżdżania do góry pojawiła się mgła, która z każdą chwilą gęstniała coraz bardziej. Potem zauważyliśmy jeszcze odrobinkę zalegającego gdzieś śniegu i pojechaliśmy jeszcze głębiej w mleczną mgłę. Nagle, pośród wszechobecnej bieli, na horyzoncie, naszym oczom zaczęła majaczyć stacja kolejki. I tutaj pierwsze zdziwienie i chwila zwątpienia... Tutaj leżą jeszcze tony śniegu!!!



Zeskoczyliśmy z krzesełek, jakiś autochton zadał Polly pytanie "Czy jest Pani pewna, że mu Pani ufa?", a my ruszyliśmy dalej. Z oddali docierał jeszcze do nas głos autochtona "Uważajcie tylko na powalone drzewa!".


Po krótkiej chwili znów czekaliśmy na krzesełka, które miały nas zawieść już na sam szczyt. Ruszyliśmy i nagle kolejne zaskoczenie dnia dzisiejszego. To, że jest mokro już wiedzieliśmy, to że leży śnieg też już zdążyło do nas dotrzeć, o mgle już nawet nie wspominam, ale to, że z nieba zaczął padać śnieg było już drobną przesadą...

Kiedy dotarliśmy na szczyt znów chwila zawahania, ale przecież będąc już tutaj nie możemy zawrócić. Szybkie pamiątkowe zdjęcie, robimy też zdjęcie mapy, która nie wiadomo kiedy może się przydać no i ruszamy w drogę. Nasz cel to zjazd w stronę Salmopolu, a potem asfaltem znów do Szczyrku.

Tą okolicę i ten szlak znam niemal na pamięć. Bywałem tutaj wiele razy zarówno z rowerem jak i na piechotkę, ale to co zobaczyłem dzisiaj, albo raczej czego nie widziałem zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Momentami wydawało mi się, że razem z Polly jesteśmy jedynymi kolorowymi postaciami jakiejś kreskówki, w której rysownik narysował tylko nas, a resztę tła zostawił sobie na później. Jedyny co przychodziło mi wtedy na myśl, aby opisać miejsce, gdzie się znajdowaliśmy i widoczność to cytat z Madagaskarskich pingwinów "eeee... biało!"



A sama jazda? Zdecydowanie wolniej niż zwykle w tym miejscu, zdecydowanie bardziej technicznie niż zwykle, ale też zdecydowanie ciekawiej. Śnieg leciał z prawej strony, z lewej strony, od przodu i od tyłu. Był po prostu wszędzie! No i do tego jeszcze jazdę utrudniała zrywka drzew prowadzona w tych okolicach. 

Kiedy udaje nam się dotrzeć do Malinowskiej Skały robimy małą przerwę na czekoladę i banana, a potem zaczynamy najlepszą część wycieczki, czyli zjazd! Im byliśmy niżej tym mgła robiła się coraz rzadsza, poprawiała się widoczność, ale tak samo jak mgła coraz rzadsze robiło się też podłoże... Niektóre odcinki pokonywaliśmy rwącymi potokami błotnistej brei, które płynęły w koleinach wyjeżdżonych przez quady i terenówki. 



ku białej otchłani

Kiedy docieramy do Salmopolu jesteśmy cali ubłocenie i cali mokrzy. Niestety wszystko jest pozamykane i nadzieja jakikolwiek ciepły napój legła w gruzach. Nie pozostaje nic innego jak tylko zjechać asfaltem do Samochodu, przebrać się i dopiero gdzieś na dole poszukać miejsca, gdzie można coś zjeść i czegoś się napić.


Wjeżdżając do samego Szczyrku czułem się jak gdybym zdobywał to miasto niczym mityczny bohater. Cały mokry, cały w błocie, ale pełen satysfakcji i zadowolenia z tego, że nam się udało w tych warunkach, które zastaliśmy na miejscu :) w końcu kto mógł się spodziewać, że na początku kwietnia na Skrzycznym będzie leżał jeszcze śnieg... :D