wtorek, 26 października 2010

IKEA Forfitter

Na fali popularności Cezika i Forfiter Blues słowo „szwagier” i zwrot „no bierz tą kur… kurę” stały się w Polsce kultowe na miarę cytatów z „Seksmisji” czy „Chłopaki nie płaczą”. Jak widać piosenka podbiła także serca Szwedów dzięki czemu nawet w Ikei można teraz spotkać Forfitery :D

niedziela, 24 października 2010

Sunday Chillout – w poszukiwaniu tajemniczej pustyni

Po pierwszym weekendowym activity na Jurze przyszedł kolejny weekend i nie można go było spędzić inaczej niż weekend poprzedni. Tym bardziej, że już od poprzedniego wyjazdu mieliśmy jasno sprecyzowany cel – jakaś pustynia w okolicach Ostrężnika i Złotego Potoku. Dowiedzieliśmy się o niej od przypadkowej grupy turystów z Częstochowy, którzy tego samego dnia co my odwiedzili Okiennik (oni nie chcieli poznać wszystkich jego tajemnic).



Pustynia okazała się jedno wielką klapą – ani na mapie, ani w terenie nie udało nam się jej znaleźć… Albo jest to bardzo MINI pustynia, albo z nas kiepscy nawigatorzy albo rzeczywiście jedyną pustynią u nas jest Pustynia Błędowska. A, że jesteśmy lokalnymi patriotami to trzymajmy się tej ostatniej wersji :)


No a będąc w tej okolicy nie mogliśmy nie odwiedzić miejsc, które w tej okolicy są „absolutnymimusisztubyć”: Ruiny Zamku na Ostrężniku, okolice Jaskini Niedźwiedziej czy Brama Twardowskiego, gdzie czarnoksiężnik Twardowski, jeszcze wiele lat przed Armstrongiem, rozpoczął swą „kogucią” podróż na Księżyc.



Później odwiedziliśmy jeszcze Janów, gdzie zrobiło się bardzo sentymentalnie, gdzie broniliśmy krzyża i w przypływie euforii poleżeliśmy sobie nieco na trawie :) Co z tego, że był koniec października – zimno wcale nie było :P



A w drodze powrotnej zaliczyliśmy jeszcze Leśniów, gdzie mieliśmy okazję napić się „świętej wody” w miejscu średniowiecznego cudu :) 

niedziela, 17 października 2010

Sunday Chillout – 3 tajemnice Okiennika

Na pierwszy „sundaychilloutowy” ogień poszedł Okiennik – jeden z najbardziej charakterystycznych wapiennych ostańców na Jurze. Nie wiem jak to się stało, ale dopiero w kwietniu minionego roku udało mi się go zobaczyć pierwszy raz „na żywo” w trakcie naszej Jury by Bike.

Wtedy nie było czasu, żeby go dokładniej zeksplorować, więc był powód żeby ponownie wrócić w to miejsce. Padło na połowę października! Co prawda pogoda zupełnie inna niż w kwietniu, kiedy świeciło Słońce, ale i tak wrażeń było co niemiara!


Na pierwszy rzut oka skała jak skała, podobna do tysięcy innych jurajskich ostańców, ale ma pewien wyróżnik, któremu zapewne zawdzięcza swą nazwę – wielki otwór który przy odrobinie wyobraźni można potraktować jako wielkie okno :)


Okiennik ma także trzy swoje tajemnice, których pilnie strzeże, ale wprawni znawcy tematu bez problemu mogą je odnaleźć. Wystarczy odrobina gibkości, zwinności, dobre buty no i także odrobina tej wyobraźni, która pozwala dopatrzeć się wspomnianego wyżej okna :)


A o tym, że tajemnice rzeczywiście są niech świadczy to, co o Okienniku pisze Wikipedia.pl

Według historyków ok. XII-XIII wieku u podnóża skał istniał obronny gród o kostrukcji drewnianej; ślady murów miały być widoczne jeszcze w XIX wieku. Ślad po jego istnieniu zachował się ponadto w legendach, mówiących, że istniał tu gród lub osada, zamieszkały przez zbójników. Istnieją podania, które łączą Okiennik z właścicielami zamku w Morsku, czy też z Janosikiem, który miał ukryć tu swoje skarby a także z XIX-wiecznym rozbójnikiem Malarskim, który miał zamieszkiwać znajdująca się poniżej "okna" jaskinię. W 1921 roku w jaskini odkryto narzędzia krzemienne z okresu środkowego paleolitu, które obecnie znajdują się w Muzeum Archeologicznym w Krakowie”


Kto chętny na poszukiwanie tajemnic?

Sunday Chillout - Intro

Jako, że dziś mamy poniedziałek, a jak wszyscy wiedzą następuje on bezpośrednio po niedzieli, dzisiejszy wpis będzie jeszcze w niedzielnym klimacie :)

Jakiś czas temu, po powrocie Polly z Hiszpanii, doszliśmy do wniosku, że grzechem jest niekorzystanie z dobrodziejstw bliskiego sąsiedztwa Jury Krakowsko – Częstochowskiej, Beskidów i innych walorów przyrodniczo-turystyczno-rekreacyjnych i postanowiliśmy to zmienić i regularnie w weekendu ruszyć tyłeczki z domu.

Po pierwszym wypadzie, planowaliśmy już następne i tak w sumie powstał cały cykl potocznie przez nas nazwany Sunday Chillout :) Co prawda z czasem okazało się, że Sunday zamieniało się czasami w sobotę, a ostatnio nawet w czwartek, no ale nazwa cyklu pozostała bez zmian :) W końcu Dakar dalej nazywa się tak samo, a pierwowzorem nie ma za wiele wspólnego :)

poniedziałek, 4 października 2010

Jesienno – śniegowa Babia

Plany na niedzielę były stricte rowerowe. Mieliśmy spakować rowery na auto i pomimo nienajlepszej pogody uderzyć gdzieś na Jurę lub Beskidy. Jak to jednak często bywa i czytelnicy tego bloga dobrze o tym wiedzą – plany mają do siebie to, że bardzo szybko lubią się weryfikować lub zmieniać. Tym razem wystarczył telefon do Remika…

Zadzwoniłem do niego traktując go jako pewniaka na rowerowy wypad, który na pewno powiększy naszą ekipę. On jednak nie za bardzo kwapił się do kręcenia w niedzielę i w zamian zaproponował coś innego – wypad na Babią Górę!

Hmmm… No i bądź człowieku mądry i pisz wiersze… Z jednej strony na rowerze dawno nie jeździłem, a z drugiej na szczycie Babiej Góry ostatni raz stałem chyba jakoś jeszcze w liceum lub zaraz na początku studiów… Twardy orzech do zgryzienia, ale tym razem „złota kochanka” musiała jednak uznać wyższość gór!

Z pozoru błaha decyzja o zmianie planów wywołuje ciąg kolejnych zmian – powiadomienie rowerowej ekipy o zaszłych zmianach, wahania, wykruszenie się części ekipy no i odebranie od Filipa naszego kosmicznego bolidu – Forda Escorta o którym kiedyś też tutaj napiszę :D

W niedzielę rano budzik zadzwonił nieprzyzwoicie wcześnie, za oknem było jeszcze kompletnie ciemno i zimno, a przed nami sporo kilometrów i dzień pełen wrażeń. Miejsce spotkania ekipy – najpierw parking pod Tesco Silesia City Center, tam szybkie zakupy, a dalej gdzieś do Piotrowic, gdzie mieliśmy się spotkać z resztą uczestników wyprawy.


Nie będę złośliwy i nie będę wypominał tego, że musieliśmy tam nieco poczekać na organizatorów i pomysłodawców całego tego przedsięwzięcia, ale kiedy w końcu dotarli wszyscy z uśmiechami zapakowaliśmy się do naszych kosmicznych bolidów (był jeszcze jeden Escort) i ruszyliśmy w stronę Zawoi, która od kilku lat jednoznacznie kojarzy mi się z pewną imprezą dla uczestników II Górskich Ekstremalnych Zawodów na Orientację :D


Po drodze do naszej kolumny dołączyło jeszcze jedno auto (w sumie były już 4), my zgarnęliśmy do siebie jeszcze dwóch autostopowiczów i tak w liczbie chyba 17 osób znaleźliśmy się na parkingu u podnóża wejścia do Babiogórskiego Parku Narodowego.


Samo zdobycie szczytu poszło całkiem sprawnie. Po drodze można było zauważyć już sporo przesłanek zbliżającej się zimy, spotkaliśmy oswojonego lisa wegetarianina, który zajadał się kanapką z sałatą, a po zejściu ze szczytu tradycyjnie zatrzymaliśmy się w nowym schronisku w Markowych Szczawinach


No właśnie – NOWYM… Niestety… Kto pamięta stare dobre Markowe? Nowe schronisko jest ładne, jest duże, zapewne i wygodne, ale jakoś mimo wszystko jest inne, nowe… Dla mnie jakoś nowość i góry średnio idą ze sobą w parze, przynajmniej jeśli idzie o wszelkiej maści chatki, bacówki czy schroniska...


Aaaa! I nigdy nie bierzcie żurku w tym schronie – ani nie wygląda, ani nie smakuje jak żurek :P Dlatego też wycieczkę kończymy oscypkowymi zakupami przy parkingu, a potem ucztujemy w bagażniku naszego wehikułu czekając na resztę ekipy. Potem próbujemy jeszcze zjeść jakiś „tradycyjny góralski obiad” w „tradycyjnej góralskiej knajpie” gdzieś po drodze, ale okazujemy się wybitnie wybrzydzającymi klientami i kończy się tym, że docieramy do domów późnym wieczorem z pustymi żołądkami – cóż, taka dola tych kapryśnych :P