Maratony rowerowe to zawody, które z roku na rok w Polsce cieszą się coraz większą popularnością wśród miłośników dwóch kółek. W ostatnich latach jak grzyby po deszczu wyrastały kolejne edycje zawodów organizowane w różnych częściach kraju i zachęcające do ścigania się na dłuższych dystansach niż w zwykłym XC. Niesamowitym plusem maratonów jest też to, że może w nim wystartować w zasadzie każdy bez względu na to jaki ma sprzęt i czy posiada licencję PZKolu czy nie.
Pierwszy raz start w maratonie rowerowym przyszedł mi do głowy wiele, wiele lat temu (jeśli dobrze pamiętam był to rok 2001 albo 2002) i był to maraton współorganizowany przez bikeboard w Ogrodzieńcu. Wtedy ze startu jakoś nic nie wyszło, potem pomysł jeszcze kilka razy wrócił, ale dopiero w tym roku, udało mi się stanąć na linii startu pierwszego w moim życiu maratonu rowerowego.
Zupełnie przez przypadek, ponosząc konsekwencje deklaracji złożonej na jednej z imprez, padło akurat na Wrocław i rozpoczynający się właśnie tam największy w Polsce cykl – Bike Maraton.
Do startu namówił nas wspólny znajomy, który jakiś czas temu połknął mara tonowego bakcyla i wspólnie ze znajomymi założyli grupę golarską BikeHead, która gościnnie przyjęła nas w swoje szeregi i jako jej reprezentacja stanęliśmy na starcie.
Do samego Wrocławia wyjechaliśmy skoro świt o baaardzo pogańskiej porze. Polly jak tylko wsiadła do samochodu od razu wskoczyła na tylne siedzenie, wygodnie się ułożyła i wróciła do krainy sennych marzeń z której jakieś 45 minut wcześniej wyrwał ją złośliwy budzik. Resztę ekipy zgarnęliśmy w Katowicach i kawalkadą 4 samochodów ruszyliśmy w stronę Breslau.
Ciekawym zjawiskiem była jazda „A czwórką”. O wczesnej porze ruch był co prawda znikomy, ale im bliżej Wrocławia byliśmy, tym coraz bardziej zwiększało się zagęszczenie samochodów z rowerami na dachu. Ciekawe były też miny osób, które rowerów na dachach czy w bagażnikach nie miały i patrząc się na to wszystko zdawały się mówić tylko „WTF?!”
Po dotarciu na start szybkie przebranie się, rejestracja w biurze zawodów, odbiór numerów, pakietów startowych no i sam start, który z racji ilości osób chcących wziąć udział w maratonie nieco się przesunął w czasie, było więc trochę możliwości na pewne obserwacje :)
Po pierwsze sprzęt, który można było zobaczyć. Od prawdziwych ścigantów z supernowoczesnym i hiperlekkim osprzętem do rowerów tylko nieco lepszych o tych, które zapomniane i porzucone można zobaczyć na ulicach wielkich miast.
Po drugie nastawienie ludzi stojących na starcie. Część z nich wydawała się mieć mętny wzrok utkwiony w dal, łydki jak ze stali i być tak napiętymi, że gdyby ktoś za nimi nadmuchał papierową torebkę, a potem z niej strzelił albo pognaliby na koniec świata, albo wylądowali w najbliższym szpitalu z zawałem serca. Na szczęście tacy stali w pierwszych sektorach i nie mieliśmy z nimi wiele wspólnego.
W naszym sektorze 7 czyli ostatnim najwięcej osób miało nastawienie podobne do naszego czyli pełen chill :D Co prawda to są zawody, ale po co się spieszyć, przecież i tak nie wygramy, nic na siłę, chodzi o dobrą zabawę, przecież samo ukończenie to już jest jakiś sukces itd., itp. No ale trzeba też przyznać, że skoro są to zawody, to zawsze w tłumie znajdzie się ktoś kto samym już swoim wyglądem utwierdzi nas w naszym przekonaniu, że kogo jak kogo, ale jego na pewno trzeba wyprzedzić.
Kiedy już w końcu udało nam się wystartować pierwsze kilometry przypominały bardziej Masę Krytyczną niż zawody, gdzie teoretycznie wszyscy chcą dotrzeć na metę jak najszybciej. Prawie wszyscy jadą spokojnie, zwalniają przed zakrętami, kałużami i wszystkim, co wydaje się przeszkodą nie do pokonania. Na początku jest to fajne, ale po którymś z rzędu zatrzymaniu, którego powodu widać nie było zaczęło się to robić drażniące.
Na szczęście po którymś kilometrze „peleton” tak się rozciągnął, że w większości przypadków dało się swobodnie jechać. Po drodze był też czas na rozmowy, podziwianie krajobrazów i mimo wszystko zmaganie się z innymi, ale przede wszystkim samym sobą.
Na metę dotarłem po nieco ponad półtorej godziny plasując się gdzieś w połowie stawki (456 miejsce na 778 w „generalce” mojego dystansu, natomiast w swojej kategorii 134 na 176) – jak na pierwszy raz i całkowity brak presji i regularnego treningu – uważam, że było całkiem nieźle J
Najbardziej zadowolony jednak było z tego, że kolejny raz uświadomiłem sobie, że ludzki organizm jest cholernie leniwy. Normalnie jeżdżąc po okolicy czy po Jurze blatu z przodu nie używam prawie wcale, natomiast tutaj prawie wcale nie używałem innych zębatek. Prawie wszystko zrobione na największej tarczy, równym tempem no i ten niesamowity Power, nieruszone wcześniej pokłady energii, które włączają się automatycznie, kiedy w Twojej głowie wykiełkuje świadomość, że meta jest już tuż, tuż! Wtedy dajesz z siebie naprawdę WSZYSTKO!
A co potem? Potem Rozmowy, wymiana uwag, sprawdzanie czasu, mycie roweru, czas na przebranie się, a potem dalej relaks, pasta party i zimne piwo, które orzeźwia niczym najlepszy izotonik. No i jeszcze coś …
Na każdych zawodach z cyklu Bike Maraton podobno odbywa się coś takiego jak TOMBOLA czyli loteria, w której można wygrać upominki przygotowane przez sponsorów dla których warto zostać na zawodach do samego końca. Poza ciuchami, plecakami, narzędziami rowerowymi czy oponami głównymi nagrodami w loterii są zegarki z kolarskiej kolekcji Festiny i rowery…
No właśnie… dobrze, że wyruszając rano do Wrocławia spakowaliśmy nasze 3 rowery na 2 bagażniki rowerowe, bo mielibyśmy poważny problem w drodze powrotnej… Wszystko to za sprawą Polly i jej numeru 310, który w przed ostatnim losowaniu został nagrodzony nowiutkim, bielutkim i strasznie dużym Feltem q200 :D
Krótko podsumowując atmosfera świetna, wyborne towarzystwo, uśmiechy z twarzy nie schodziły no i kolejny raz potwierdziła się maksyma – „Miej wy….ne, a będzie Ci dane” :P
PS.
Prawie rok temu o maratonach rowerowych napisałem coś takiego :D
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz