Po ostatnich dniach spędzonych na Goa już na samą myśl o
powrocie do zatłoczonego, głośnego i śmierdzącego Delhi wszystkiego mi się
odechciewało. Autentycznie! Marzyłem o tym, żeby prosto z lotniska teleportować
się bezpośrednio do hotelu, przespać cały kolejny dzień, a potem za pomocą
cudownych mocy znów znaleźć się na lotnisku i wsiąść do samolotu lecącego do
cywilizacji!
Dziwnym trafem tak się jednak nie stało…
Zaraz po wjeździe do centrum Delhi przywitał nas znajomy nam
już gwar i smrodek, który tym razem wydawał nam się już nieco mniej uciążliwy. Jazda
na przednim fotelu taksówki też była inna - dalej była przeżyciem w stylu
przejażdżki rollercoasterem, ale nie robiła już takiego wrażenia jak dwa
tygodnie wcześniej. W ogóle wszystko było jakoś mniej uciążliwie niż się na to
nastawiliśmy.
Właśnie dlatego postanowiliśmy z Majką iść za ciosem i
zdecydowaliśmy się zrezygnować z tradycyjnych restauracji, które karmiły nas odkąd
wylądowaliśmy w Indiach. W zamian wybraliśmy straganowe żarcie, które z kolei odkąd
przyjechaliśmy nieco nas przerażało :)
Na pierwszy ogień poszło momo – malutkie pierożki, przypominające
nieco nasze świąteczne uszka. Tutaj straganowa garkuchnia dawała pewne pole
manewru, ponieważ można było sobie wybrać jeden z 3 rodzajów pierożków –
wegetariańskie z jakimiś warzywami, serowe i z kurczakiem. Te ostatnie były
zdecydowanie najlepsze :)
Potem padło na chlebki tudzież pity pieczone bezpośrednio na
płomieniu gazowego palnika. W zasadzie tym mnie urzekły – kiedy „pan piekarz”
brał surowy placek był on zupełnie płaski, ale kiedy lądował nad płomieniem
okazywało się, że jest pusty w środku i natychmiast napełniał się powietrzem.
Niestety po zdjęciu z ognia powietrze natychmiast uciekało, ale i tak smakowały
wyśmienicie!
Później daliśmy się namówić jednemu ze straganiarzy na
słodkie ciasteczka pieczone na naszych oczach, ale na mnie wrażenie zrobiło zupełnie
inne danie, które wbrew pozorom też okazało się słodkie :) Były to
ziemniaczano-soczewicowe kotleciki smażone w głębokim oleju serwowane z dwoma
sosami – jednym a’la śmietanowym, a drugim a’la barbecue, które połączone ze
sobą okazały się miodowo-słodkie i przy okazji pyszne :)
Ostatnim straganowym rarytasem tego dnia były ni to
sucharki, ni to chleb, które smakiem przypominały bardziej nasze świąteczne pierniki
niż tradycyjne pieczywo.
Przypieczętowaniem wieczoru jednak okazały się świeżo
wyciskane soki owocowe i przemiła pogawędka o Indiach, Nepalu i Maroku z parą nieco
podstarzałych hipisów z Węgier i Australii :)
Aaaaa! I zapomniałem dodać, że za całość „najedzenia się” we
dwójkę zapłaciliśmy niewiele ponad 10 złotych polskich :)
PS. Żeby nie było bez nawiązania do tytułu - wbrew obawom współtowarzyszy,
nasze żołądki test zaliczyły pomyślnie :)