Jak będzie i czego się spodziewamy po Kambodży?
Trudno powiedzieć, bo ten kraj dla nas to zupełna „ziemia nieznana”, a jedyne
rekomendacje jakie mieliśmy to takie, że jest dziko i mało turystycznie i że są
tu fajne plaże :) Po pierwszych kilku godzinach ani jednego, ani drugiego
potwierdzić nie możemy, ale jedno wiemy na pewno – bez przygód się nie obędzie!
No bo jak ma się obyć, jeśli seria niespodziewanych zdarzeń zaczęła się jeszcze
zanim wylecieliśmy?
W oczekiwaniu na wielkiego ptaka |
Najpierw
dostaliśmy maila od linii lotniczych, w którym poinformowali nas o odwołaniu
zarezerwowanego przez nas lotu proponując alternatywę… W zasadzie jedyne, co
się nie zmieniło to dzień i miejsce wylotu. Reszta potoczyła się już sama i nakręcała
jak najprawdziwsza śniegowa kula!
Kolejna
niespodzianka czekała nas na lotnisku w Krakowie. Kiedy przyszliśmy się
odprawić i nadać bagaże, co potraktowaliśmy jak zupełną „wyjazdową
codzienność”, okazało się, że w systemie odprawy linii lotniczych nie widać
Tytka. Dla nas po zalogowaniu na stronie linii był widoczny, lotniskowy system
go jednak nie widział… To na szczęście w miarę szybko udało się ogarnąć, ale
pojawił się kolejny problem – obsługa nie była w stanie odprawić nas na cały
nasz lot, a tylko do Bangkoku.
Pomyśleliśmy:
„Spoko, w Dubaju mamy 6 godzin, więc ogarniemy to na spokojnie na stoisku
transferowym”. Jakże sromotnie się pomyliliśmy…
W Dubaju okazało się, że rzeczywiście nasza rezerwacja jest w systemie
Emirates, ale nasz ostatni lot obsługiwany jest przez innego przewoźnika i tutaj
także nie są w stanie nas na niego odprawić. Musimy zrobić to w Bangkoku.
I tu zrobiło się
już trochę nerwowo, bo zgodnie z planem od momentu wylądowania naszego samolotu
z Dubaju do startu do Phnom Penh mieliśmy dokładnie 80 minut. 80 minut na
wyjście z samolotu, znalezienie stoiska linii Bangkok Airways, załatwienie kart
pokładowych i dotarcie do odpowiedniego terminala i bramki, a każdy kto był w
Bangkoku wie, że lotnisko małe nie jest.
Jeszcze bardziej
nerwowo zrobiło się, kiedy w Bangkoku wylądowaliśmy z 20 minutowym opóźnieniem
i nasz czas operacyjny skurczył się do około godziny! Ostatecznie do bramek
wpadliśmy kilka minut przed zamknięciem boardingu, ale kosztowało nas to sporo
– i nerwów i wysiłku, czytaj: biegania z dwójką dzieci na rękach z jednego końca
lotniska na drugi.
To wszystko jednak
nie udałoby się, gdyby nie zrządzenie losu na lotnisku w Krakowie. Mimo iż obsługa
nie mogła nas odprawić na całą trasę (patrz powyżej), system przyjął nasze
bagaże :D Dzięki temu nie musieliśmy ich odbierać w Bangkoku i nadawać
ponownie, przez co uniknęliśmy dłuższego przymusowego pobytu w Tajlandii, bo
przy takiej opcji przesiadki po prostu brakłoby nam na wszystko czasu.
Myśleliście, że
to już wszystko? Nic bardziej mylnego! Na sam koniec, crème de la crème czyli
rozwalona w podróży przystawka do wózka i przepychanki z obsługą lotniska
dotyczące skargi i reklamacji. Na szczęście mamy ze sobą odpowiedni zapas
izolepy i trytytek, a uszkodzenie nie unieruchomiło go całkowicie…
Na szczęście wszystko
to mamy już za sobą, a Kambodża przywitała nas słońcem i zimnym Angkorem,
umilającym walkę z jetlagiem i zmagania z wciąż brykającymi dzieciakami, którym
absolutnie nie przeszkadza to, że jest już grubo po 2 w nocy…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz