W czwartek, 16 grudnia, na facebooku ustawiłem sobie opis „Osoby, które mają wolny najbliższy weekend i mają ochotę wybrać się gdzieś w góry, uprasza się o zgłaszanie się”. Nikt się nie zgłosił… Za to lepiej poinformowani znajomi powiedzieli mi, że GOPR zamknął szlaki w naszym województwie… Postanowiliśmy więc to sprawdzić!
Piątkowy wieczór minął na szybkim pakowaniu, przetransportowaniu się do Polly, przepakowaniu i szeroko rozumianych przygotowaniach do wyprawy. Budzik dzwoni o 4.30, kilka razy uruchamiam drzemkę i jakoś przed 5 zwlekam się z łóżka. Szybkie dopakowanie tobołków, ubieramy się i pędzimy na autobus, który zabiera nas do Katowic.
Piątkowy wieczór minął na szybkim pakowaniu, przetransportowaniu się do Polly, przepakowaniu i szeroko rozumianych przygotowaniach do wyprawy. Budzik dzwoni o 4.30, kilka razy uruchamiam drzemkę i jakoś przed 5 zwlekam się z łóżka. Szybkie dopakowanie tobołków, ubieramy się i pędzimy na autobus, który zabiera nas do Katowic.
W samych Katowicach mamy przyjemność korzystać z wszystkich udogodnień dla podróżnych związanych z przebudową dworca PKP – Nieczynne kasy, ciemne przejścia między peronami, niedziałające wyświetlacze i tablice przyjazdów i odjazdów, brak informacji o zmianach peronów z których odjeżdżają pociągi i panie w okienkach, które nie za bardzo wiedzą co odpowiadać irytującym się podróżnym…
Ale to wszystko jest nieważne! Przecież jedziemy w góry! A poza tym pisałem już chyba gdzieś tutaj, że podróże z PKP uczą dystansu do świata otaczającego :)
W pociągu tradycyjnie wybieramy przedział bagażowy i z wykorzystaniem maty i karimaty przerabiamy go na wagon sypialny, gdzie nadrabiamy senne zaległości. Jedynie Basri cały czas czuwa i przysłuchuje się męskim rozmowom czterech kolejarzy jadących z nami w przedziale.
Do samej Rajczy docieramy z nieco ponad półgodzinnym opóźnieniem, ale jak na zimę i PKP i tak nie jest tragicznie. Większe problemy zaczną się później… Zakładamy nasze garby, do których przypięliśmy narty i niczym ciężkozbrojna Husaria ruszamy w kierunku „centrum”. Sprawdzamy autobus do Rycerki i kierujemy się do kultowej już Jadłodajni, gdzie raczymy się przepyszną jajecznicą na boczku i rozpuszczalną kawą z mlekiem :)
Do samej Rajczy docieramy z nieco ponad półgodzinnym opóźnieniem, ale jak na zimę i PKP i tak nie jest tragicznie. Większe problemy zaczną się później… Zakładamy nasze garby, do których przypięliśmy narty i niczym ciężkozbrojna Husaria ruszamy w kierunku „centrum”. Sprawdzamy autobus do Rycerki i kierujemy się do kultowej już Jadłodajni, gdzie raczymy się przepyszną jajecznicą na boczku i rozpuszczalną kawą z mlekiem :)
Posileni zbieramy się w stronę przystanku autobusowego. Spokojnie mamy jeszcze 10 minut… O, już zaraz będzie… Spokojnie, spóźnia się dopiero 5 minut…, Kurcze, drogi są zasypane śniegiem i śliskie, dlatego to 17 minut można zrozumieć i wybaczyć… 30 minut i kurde, dalej go nie ma… po 40 którejś minucie czekania na autobus PKP zaczęło wydawać się przyjazne podróżnemu… Po kolejnych minutach zaczynamy łapać stopa albo kogoś kto nas do tej cholernej Rycerki dowiezie!
Pierwszy strzał pada na pana w białym mercedesie Vito, którego nie pozdrawiam. Po szybkich kalkulacjach powiedział OK – cena 80 zł. Ja powiedziałem, że chyba z byka spadł. Taksówką wyjdzie mnie taniej, bo nikt nie będzie liczył za jego drogę powrotną. No i na chwilę tracę wiarę w ludzi…
Na szczęście wiarę odbudowuje drugi kierowca, z którym udaje nam się porozmawiać i jego tutaj pozdrawiam. Jak się okazało był serwisantem telewizji satelitarnej, przed świętami ma mnóstwo zleceń, a jedno z nich było właśnie z Rycerki. Pakujemy swoje graty do białego Volkwagena Transportera i w mini ścisku (4 osoby w kabinie) dojeżdżamy do miejsce, gdzie zaczyna się szlak i ruszamy do góry.
Pierwszy nasz dzisiejszy cel to schronisko PTTK na Przegibku, gdzie udaje nam się dotrzeć po ponad 2 godzinach, co nieco weryfikuje nasze oczekiwania i już wiemy, że samą bacówkę zdobywać będziemy już kompletnie po ciemku…
Do samego Przegibka szlak teoretycznie przetarty, ale tylko przez narciarzy więc idąc bez rakiet ani bez nart na nogach i tak zapadamy się chwilami po kolana. Zdecydowanie gorsze warunki były jednak powyżej Przegibka. Zdecydowaliśmy się dotrzeć do bacówki niebieskim szlakiem, idąc trawersem i omijając szczyt Wielkiej Rycerzowej. Początkowo niebieskim da się iść, jedna w którymś momencie szlak odbija w lewo i znika gdzieś między drzewami i pod białym puchem…
Rzut okiem na mapę, rozejrzenie się po ciemnej już okolicy i zapada decyzja – gdzieś przed nami, na końcu tego podejścia, powinna być granica Polski i Słowacji, a wzdłuż niej idzie czerwony szlak, którego chcieliśmy uniknąć… Widać jednak był nam on wybitnie pisany…
Po kilkunastu minutach podejścia okazuje się, że decyzja o zmianie szlaku miała swoje plusy. Na pewno jednym z nich był fakt, że podążając za czerwonymi znaczkami i słupkami granicznymi trafiliśmy do magicznej krainy. Pogoda nieco się poprawiła, śnieg przestał padać, pojawił się nawet uśmiechający się Księżyc, a ja osobiście czułem się jak krasnoludek w krainie olbrzymów. Wszystkie choinki i pozostałe drzewa dookoła wydawały przeogromne. Pokryte tonami śniegu uginały się pod jego ciężarem, a my idąc z nartami przy plecakach co chwile to tony śniegu zrzucaliśmy na siebie.
Magiczne miejsce, kupa śmiechu, ale i chwile zwątpienia… Kolejna już godzina brodzenia w tym śniegu i coraz częstsze zapadanie się w nim, już nie tylko po kolana, ale czasem nawet po pas… Tutaj już milkną śmiechy i coraz częściej da się słyszeć te nieparlamentarne słowa, których nadużywaliśmy w trakcie Jury by Bike przedzierając się przez powalone lasy:) Na szczęście ten stan nie trwa długo! Tym razem powodem do okrzyków radości jest dotarcie na szczyt Rycerzowej, a to znaczy, że Bacówka jest już tuż, tuż…
Ehhh… Znacie to uczucie kiedy macie ochotę krzyczeć z radości? Tak właśnie czułem się, kiedy wyszedłem z lasu na samym szczycie i moim oczom ukazała się ogromna polana przykryta śniegiem, otoczona ze wszystkich stron ośnieżonymi choinkami, a na dole, w samym jej środku zobaczyłem nasz cel. Stała tam taka samotna, oświetlona przez księżyc, z dymiącym kominem i ciepłym światłem wydobywającym się na zewnątrz przez okna…
Po kilkunastu minutach marszu/zjazdu, spektakularnych upadkach i nieoficjalnym wyścigu „kto pierwszy przy bacówie” weszliśmy do środka i przynajmniej ja – poczułem się jak w domu. Ciepło, wesoło i same znajome twarze, w powietrzu unosił się zapach wigilijnych potraw, a do uszu dobiegał dźwięk góralskiej muzyki, kolęd i pastorałek… Bo prostu BOSKO :)
oooo tak bosko, aż jakoś tak na secru robi się cieplej po lekturze tego postu :)
OdpowiedzUsuńheeejjjj! Czekam na part II! Bo tu się kolejny wyjazd planuje i kolejny, a później znów będziesz mówić, że nie miałeś czasu pisać! :)
OdpowiedzUsuń