wtorek, 14 grudnia 2010

Powrotu ciąg dalszy

„Z Wero mówiłyśmy, że na pewno coś się wydarzy niezwykłego w tej podróży” – to cytat z jednego z SMSów wymienianych z Polly chwilę po tym, jak wyjechałem z Tarify. Jak się okazało miały rację, ale od początku.

Kiedy wszedłem do autokaru, nawet nie zdążyłem jeszcze dobrze usiąść, a już udało mi się usłyszeć język polski. Pomyślałem sobie: „Jest dobrze! Polacy są wszędzie” i usiadłem na z góry upatrzonym miejscu, które upatrzyłem sobie na samym początku, kiedy podjechał autokar. Zapewne połowa autobusu wysiądzie w Algeciras i wtedy nawiążę kontakt.

Kiedy autokar się zatrzymał, ludzie wysiedli, wziąłem swoje tobołki i poszedłem się integrować kilka rzędów siedzeń do przodu, gdzie słychać było słowa w ojczystym języku. Kiedy podszedłem, usiadłem i nie zdążyłem powiedzieć jeszcze słowa zostałem zapytany o coś, o zgrozo… po Hiszpańsku… i to przez dziewczynę, która jeszcze przed chwilą mówiła po polsku!

Na szczęście po chwilowej konsternacji cała sytuacja trafiła na właściwe tory i do łask wrócił język polski. Jak się okazało dziewczyny: Asia, Basia i Justyna też jechały do Malagi, a na dodatek też jechały z Tarify, więc tematów do rozmów było co niemiara. Do naszej paczki dołączył jeszcze Arek, który też z przygodami zmierzał w stronę Malagi.

I w tan oto sposób skompletowała się wesoła gromadka, która gaworząc wesele podążała na lotnisko. Po drodze uświadomiliśmy sobie jaki świat jest mały i co gorsze – że Internet też się kurczy. Jak się okazało, przed wyjazdem do Tarify Asia szukając w sieci jakiś informacji o mieście i noclegach trafiła na bloga jakiejś Polki, która mieszkała na miejscu, opisywała jakieś imprezy w Tomatito i jej ostatni post był o tym, że przyjeżdża do niej ekipa z Polski – jakieś Elvis Extreme Team czy coś tam :) Czy komuś trzeba podpowiadać o czyj blog chodziło? 

Na dworcu autobusowym w Maladze wylądowaliśmy jakoś kilka minut po północy, a ostatni autobus na lotnisko odjechał jakieś 20 minut temu… hmmm… Co robimy? Idziemy na piwo! Przecież mamy jakieś 4 godziny, żeby dostać się do portu lotniczego im. Pablo Picasso, który pochodził właśnie z Malagi.

I tutaj pojawił się kolejny problem tego wieczoru. Przyzwyczajeni do tarifiańskiej nigdy niekończącej się imprezy przez Malagę zostaliśmy zaskoczeni i nieco rozczarowani – w okolicy dworca nie było nic czynnego, a te lokale, które jeszcze były czynne właśnie się zamykały. Nie pozostało nam nic innego jak tylko wrócić na dworzec i tam coś wykombinować.




Na samym dworcu znaleźliśmy przytulną ławkę, pod daszkiem, obok zaparkowanego roweru turystycznego, nieopodal jakiejś kawiarni, która w zasadzie też się już zamykała. Rozsiedliśmy się więc, wyciągnęliśmy swój suchy prowiant i zaczęliśmy obmyślać plan co robić dalej. Czy idziemy w miasto? Czy zostajemy tutaj? Czy od razu łapiemy taksówkę i jedziemy na lotnisko?

W międzyczasie naszej „rady szczepu” Basia poszła do automatu po colę zwalniając jedno miejsce na ławce. Podczas jej nieobecności miejsce to zajęła nieznajoma Pani, ubrana w rowerowe ciuchy, potencjalne właścicielka zaparkowanego obok nas roweru. Położyła na ławce złożony kocyk, usiadła na nim i nie odezwała się nawet słowem. Do momentu w którym wróciła Basia i rzuciła tekstem „Ej!!! Dlaczego ta Pani zajęła moje miejsce?” Po tych słowach nieznajoma Pani powiedziała „Przepraszam, ale usłyszałam polski język, więc z premedytacją się przysiadłam…” I w tym właśnie momencie wszyscy parsknęliśmy takimi salwami śmiechu, że chyba cały dworzec zatrząsł się w posadach.

Jak się okazało Ewa, bo tak miała na imię, samotnie, w pojedynkę (MEGA szacun) pokonuje Hiszpanię na rowerze i właśnie czekała na autokar, który miał ją zawieźć do Barcelony. Spóźniła się na dworzec kilka minut i nie zdążyła kupić biletu w kasie, która czynna była do 23, a w autobusie biletu już kupić nie można było. Nie pozostało więc nic innego jak tylko czekać do rana i na kolejny autobus do Barcy.

No, ale żeby sielanki nie było za dużo kilka minut po godzinie 1 przyszedł Pan z ochrony i powiedział nam, że dworzec na noc jest zamykany i musimy go opuścić… hmmm… No trudno, przecież nasze rozmowy o Hiszpanii, wrażeniach z podróży i pasji do rowerów można było przenieść na zielony skwerek przed budynkiem!




I kolejny raz „chińczyk” uratował życie Polakom w Hiszpanii. Co prawda trzeba było się trochę natrudzić żeby go znaleźć, ale doświadczenia z Sevilli i Cadiz pokazały, że „chińczyki” niczym Żubry czają się gdzieś tuż za rogiem :) I tutaj wielkie odkrycie – a jednak w Hiszpanii można kupić piwo w rozmiarze 0,5 litra – śliczniutkie, zimniutkie czerwone Cruzcampo :D

No i w ten sposób zaczęła się nasza polska biesiada, dzięki której oczekiwanie na samolot zleciało niczym z bicza strzelił. I co ciekawe – nas Polaków – było więcej. Przyłączyła się do nas jeszcze jedna parka, która właśnie dotarła na dworzec z lotniska i czekali na autobus do Cordoby.

Potem niestety przyszedł czas na pożegnanie z nowopoznanymi znajomymi i kierunek lotnisko – w końcu za nieco ponad 2 godziny startujemy!

PS. Poniżej dwa linki do relacji z podróży Ewy
- A jednak było warto – Niemcy
- Zamki, wino, Atlantyk… Po prostu Francja!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz