sobota, 7 stycznia 2017

All inclusive vs. self service

All inclusive z pewnością ma mnóstwo zalet, ale jeszcze nigdy nie złożyło się tak, żeby przetestować je na własnej skórze. Co więcej, nawet jeśli gdzieś na horyzoncie pojawiał się choć cień szansy na spróbowanie tego typu wyjazdu, zawsze robiliśmy wszystko żeby horyzont jednak pozostał horyzontem.

Dlaczego? Właściwie nie potrafię jednoznacznie odpowiedzieć dlaczego. Zapewne dlatego, że dotychczasowe wyjazdy przyzwyczaiły nas do tego, że zawsze byliśmy sobie sterem, żaglem, okrętem, kapitanem, załogą i w ogóle, a jadąc na „zorganizowany wyjazd” z części tych swobód dobrowolnie trzeba zrezygnować. Oczywiście rezygnując z nich w zamian dostaje się wszystko ułożone i zaplanowane „na gotowo”, ale chyba jeszcze nie tego szukamy w „wyjeżdżaniu”.

Dlaczego o tym piszę? Bo dla mnie Mauritius zawsze był synonimem all inclusive. Są tam rajskie plaże żywcem wyrwane z reklam batoników Bounty. Luksusowe hotele czają się niemal w każdym nadbrzeżnym palmowym zagajniczku, a większości z nich towarzyszą wiecznie zielone pola golfowe. Wszystko jest na wyciągnięcie ręki, wystarczy tylko zgłosić się do biura podróży i wykupić pobyt w „rezerwacie” dla turystów… *

A czy możliwe jest, aby turysta przeżył poza rezerwatem? Właściwie to pytanie przyświecało nam od momentu kiedy kupiliśmy bilety, a odpowiedzi na nie szukaliśmy przez cały czas pobytu tam na miejscu. Czy udało nam się ją znaleźć? Na pewno nie jednoznaczną…

Już samo znalezienie tu noclegu w rozsądnej cenie nie należy do najłatwiejszych, więc jeśli nie chce Ci się szukać, bierz all inclusive. Jeśli masz w nosie to, że oferta bookingów i innych tego typu portali jest tam mocno ograniczona i jednak poświęcisz trochę czasu na szukanie, możesz być pewny że gospodarze nielicznych tu guesthousów przywitają Cię z otwartymi ramionami, a na dzień dobry poczęstują pyszną kawą lub innymi lokalnymi smakołykami.

Hotel na horyzoncie...

... i horyzont jednego z naszych apartamentów.
W hotelu nie wpuszczą nas na dach...

... ani nie poganiamy po podwórku z tutejszymi koleżankami i kolegami
Mimo, że nie w hotelach, baseny też się zdarzały.


Jeśli chcesz stołować się w restauracjach, które serwują pięknie podane owoce morza i najbardziej wymyślne ryby, wybierz all inclusive. Jeśli tego nie zrobisz możesz być nieco zawiedziony, bo albo za jedzenie zapłacisz „miliony” pieniążków, albo będziesz musiał wybierać pomiędzy food truckami, blaszanymi budami lub „restauracjami” przy których standard studenckich barów mlecznych zasługuje na pięć gwiazdek. Jeśli jednak zdecydujesz się na opcję budżetową, odwdzięczy się ona pysznym lokalnym jedzeniem serwowanym w towarzystwie uśmiechniętych „lokalesów” zajadających się zapiekanym makaronem lub pieczonym ryżem z różnej maści curry.

Tutejszy lokal klasy "B", ale można było przyjść ze swoim piwkiem :)

Food Truck inny niż wszystkie...

... i zakupy od "rastamana"

Porcja dla całej trójki, za niecałe 5 dolców.

Czasem dobrym pomysłem jest piekarnia...

... i takie okoliczności przyrody.

Alternatywą są też lokalne sklepiki "ze wszystkim"...

... i dostępne tam smakołyki :)
Chcesz poleżeć na leżaku pod słomkowym parasolem relaksując się szumem fal oceanu? W ciemno bierz all inclusive. W przeciwnym razie plażowanie z leżaczkiem nie będzie możliwe, a Ty będziesz zmuszony szukać plaż poza miasteczkami. Nawet jeśli Ci się to już uda, to w poszukiwaniu idealnego miejsca możesz iść kilometrami wzdłuż piaszczystego wybrzeża, a jedyne co spotkasz po drodze to palmy i tubylcy korzystający z turkusowej wody, którą chętnie się z Tobą podzielą.





Chcesz pojeździć po wyspie klimatyzowanymi busikami lub taksówkami akredytowanymi do obsługi zagranicznych turystów? Nie masz wyjścia i musisz wziąć all inclusive. W przeciwnym razie będziesz miał dylemat czy wybrać bardzo dobrze rozwiniętą komunikację publiczną kosztującą ułamek ceny „hotelowej taksówki”, czy złapać taryfę na regularnym postoju czy może dogadać się ze zmotoryzowanym gospodarzem twojego guesthousu.


Co jeszcze przemawia za all inclusive? Na pewno klimat powrotu, który zaczyna się już na lotnisku i kontynuowany jest w samolocie. Wtedy naprawdę można poczuć się jak na szkolnej bądź zakładowej wyciecze. Gdzie nie spojrzysz i gdzie się nie odwrócisz, tam widzisz znajome twarze. Dwa rzędy przed tobą Pani Grażynka, która przyleciała tu sama i przez 2 tygodnie dumnie prężyła się na hotelowej plaży, teraz wraca w czułych objęciach Pana Janusza, który co wieczór zapraszał ją na drinka. Na końcu samolotu powoli dochodzi do siebie kilkuosobowa ekipa, która rozkręcała najbardziej epickie imprezy na wyjeździe, a tuż obok siedzi rodzinka z Wielkopolski, której dzieciaki codziennie, kilka minut po siódmej rano, budziły każdego swoimi wrzaskami nad basenem.

My w całej tej sytuacji byliśmy nieco wyobcowani, bo nie śpiąc w hotelu czuliśmy się jak przybysze z obcej planety niewidzialni dla całej hotelowej braci. Siedliśmy na swoich miejscach i chcąc nie chcąc słuchaliśmy urlopowych wspomnień. A te potrafiły być naprawdę straszne, bo karaluchy w hotelu, bo w barze tylko lokalny rum, bo jedzenie w restauracji „miało za dużo tych lokalnych przypraw”. Niewielkim pocieszeniem była też włoska restauracja, bo przecież nie każdy przepada za kuchnią śródziemnomorską… **

Wszystko, co napisałem powyżej jest mocno subiektywne i na pewno jest też nieco przerysowane, ale była to dla nas zupełnie nowa przygoda, bo pierwszy raz w życiu lecieliśmy czarterem. Niemniej jednak autentyczne historie zasłyszane w samolocie wywarły na nas takie wrażenie, że z obawy przed koniecznością obcowania z karaluchami i upijania się tylko i wyłącznie lokalnym alkoholem następnym razem też nie zaryzykujemy  i nie zdecydujemy się na „wszystkomające” wczasy zorganizowane :)

--

*  - Rezerwatami nazwaliśmy hotele, które mijaliśmy po drodze, bo wyglądały jak twierdze strzeżone przez całe armie ochroniarzy wspomaganych wysokimi murami, drutem kolczastym, kamerami i halogenami z czujnikami ruchu.

**  - Autentyczne problemy urlopowiczów wracających z Mauritiusu zasłyszane podczas 11,5 godzin wspólnego lotu.