niedziela, 29 czerwca 2014

Kolej jak zwykle. Niezawodna :)

Odkąd wynaleziono maszynę parową, a potem dorzucono do niej jeszcze trochę stali i stworzono „kolej żelazną” cały ówczesny świat rozwijał się właśnie w oparciu o ten wynalazek. Żelazne szyny zaczęły eksplorować coraz większe połacie amerykańskich prerii czy pomagały kolonizować Indie. Zawsze stanowiły impuls do rozwoju.

Z całą pewnością to co piszę nie jest poprawne politycznie, ale chyba powinniśmy się cieszyć, że w początkach kolei na ziemiach polskich relatywnie niewiele było naszego narodowego wkładu. Gdybyśmy włożyli wtedy w to więcej siebie boję się że dzisiaj dalej bylibyśmy mniej więcej na tym samym etapie, co prerie przed położeniem szyn…

Ale od początku.

Chwilę po tym jak wsiadłem do pociągu w Warszawie poczułem, że dzisiejszy powrót do domu będzie MEGA nudny. Pociąg przyjechał punktualnie, moje miejsce w przedziale czekało na mnie wolne, na korytarzach w ogóle nie było tłumów, a PKP TLK tym razem nie próbowało smażyć swoich podróżnych. Zasiadając na swoim miejscu nie zdawałem sobie jeszcze sprawy jak srodze się pomyliłem w kwestii poziomu nudy dzisiejszego wieczoru.

To, że zaraz za Warszawą pociąg miał „postój techniczny” spowodowany remontem torów i ruchem wahadłowym pociągów było jak najbardziej zrozumiałe. Remonty są konieczne, w końcu niebawem Pendolino mają nas wozić, więc teraz warto nieco wycierpieć. Spokojnie dało się też przełknąć komunikat, że w związku z tym postojem (który był przewidziany w rozkładzie) zyskaliśmy 15 minut opóźnienia. No ale na 15 minutach świat się jeszcze nie kończy.

Kilkadziesiąt minut później dotarliśmy do Włoszczowej, gdzie zatrzymaliśmy się na dłużej i z pewnością nie chodziło o podziwianie włoszczowskiego peronu – bodajże największej zasługi świętej pamięci posła Gosiewskiego. Okazało się, że stracimy tutaj troszkę czasu, bo na peronie czekała na jednego z podróżnych policja. Problem polegał na tym, że akurat kiedy delikwent był potrzebny, konduktorzy akurat nie mogli go znaleźć :)

W ten oto sposób zyskaliśmy kolejne kilka minut obsuwy, ale i tak tragedii nie było, bo według wszelkich znaków na niebie i ziemi na przesiadkę do pociągu Kolei Śląskich w Zawierciu powinienem zdążyć.  Dlatego też pełen radości o godzinie 21.33, z 21 minutowym opóźnieniem, wyskoczyłem w Zawierciu z TLK i zasiadłem na ławce czekając na moją osobówkę, która zgodnie z rozkładem miała przyjechać za 3 minuty.

Dzing-dong – z peronowych głośników zabrzmiał dżingiel zapowiadający komunikat
- Pociąg Kolei Śląskich z Częstochowy do Gliwic, planowany odjazd pociągu godzina 21.37 jest opóźniony o ok. 50 minut. Opóźnienie pociągu może ulec zmianie. Dzing-dong. – usłyszałem z głośników.

Fuck! Gdybym wiedział wcześniej, nie wysiadłbym w Zawierciu, tylko podjechał do centrum Dąbrowy, gdzie TLK się zatrzymywało i wrócił do domu autobusem. No ale cóż, mleko się rozlało więc nie ma nad czym płakać, pewno przyjedzie wcześniej.

- Dzing-dong – znów usłyszałem dżingiel, który tym razem przyniósł ze sobą odrobinę nadziei, a nóż może pociąg przyjedzie wcześniej niż za 50 minut. Niestety szybko na ziemię ściągnęły mnie słowa, które chwilę po dżinglu usłyszałem z głośników.

- Pociąg Kolei Śląskich z Częstochowy do Gliwic, planowy odjazd pociągu godzina 21.37 jest, z przyczyn technicznych został odwołany. Dzing-dong.

Mimo, że chodziło o pociąg Kolei Śląskich pomyślałem sobie PKP, Pięknie Kur…, Pięknie!


Kolejny pociąg miał być o 22.24. Obecnie jest 22.37 i siedzę razem z moimi współtowarzyszami niedoli na peronie. Biletu nie mam bo kasy zamknięte, a biletomat wyłączony. Z kibelka też nie można było skorzystać bo czynny chyba do 20, więc jedyne co pozostaje to spiąć się i czekać. W końcu PKP – Poczekaj, Kiedyś Przyjedzie… :)




piątek, 27 czerwca 2014

Bareja zadomowił się tutaj na dobre

- To chyba nie tu. To zapewne będzie następna miejscowość.
- Nawigacja ewidentnie mówi, że jesteśmy już na miejscu. Najwyraźniej Lądek to jest właśnie to.
- Niemożliwe…
- Niestety, ale chyba tak.

Mniej więcej tak wyglądała moja rozmowa z Majką, kiedy w zeszłym roku dotarliśmy do Lądka Zdrój na odbywający się tam Festiwal Górski. Obojgu nam, wypromowana przez Stanisława Bareję miejscowość, kojarzyła się z ładnymi odrestaurowanymi, starymi kamieniczkami, z deptakiem, zadbanym parkiem zdrojowym i pijalnią wód mineralnych. Ogólnie rzecz ujmując – z kurortem z prawdziwego zdarzenia.

Co prawda sam park zdrojowy do najgorszych nie należał, to pierwsze wrażenie całej reszty było jednak z goła inne. Walące się kamienice z powybijanymi oknami zastawionymi deskami jakoś nie do końca pokrywał się z naszymi wizjami „zdrojowej miejscowości” do której przyjechaliśmy na weekend. Na szczęście obok Amfiteatru i Kino-Teatru, gdzie toczyło się festiwalowe życie, była Żabka* której promocyjny asortyment szybko pomagał w poprawianiu otaczającej rzeczywistości J 



Kolejny raz do Lądka trafiliśmy ostatnio. Było to sobotnie przedpołudnie i w związku z tym, że byłem z 3 dziewczynami, które od dwóch dni jeździły na rowerach a nie zjadły jeszcze żadnego gofra, cel wizyty był jasno sprecyzowany. Jednak jego osiągnięcie okazało się o wiele trudniejsze niż mogliśmy zdawać sobie z tego sprawę...

Podejście nr 1

Kawiarnia w budynku basenów zdrojowych. Pogoda zbytnio nie zachęcała do siedzenia pod parasolkami na zewnątrz, więc wchodzimy do środka. W środku jak to na basenie - z jednej strony gorąco, z drugiej odrobina chlorowego fetorku, no ale czego nie robi się dla gofrów. Podchodzimy do lady, rozglądamy się. Lody są, ciastka i kawa są, ale tego najważniejszego niestety nie serwują. Zawiedzeni wychodzimy.

Podejście nr 2

Kawiarnia, którą poznaliśmy jesienią. Z zewnątrz może wyglądem nie zachwyca, ale przyjazna rowerzystom (właściciele nie buntują się na widok rowerów wewnątrz ich lokalu – MEGA plus), z dobrymi ciastkami i całkiem niezłą kawą. Co prawda menu nie znaliśmy na pamięć, ale wydawało nam się że gofry mają, więc ruszamy w jej stronę. Tutaj niestety czeka nas kolejny zawód… Na drzwiach przywitała nas karteczka „Z powodu awarii prądu w dniu dzisiejszym lokal nieczynny. Przepraszamy.” Liczymy do 10, bierzemy kilka głębszych wdechów i odchodzimy z kwitkiem.

Podejście nr 3

Kawiarnia z dancingiem. Tam na pewno będą mieć gofry. W końcu nie tylko nimi, ale i rurkami z kremem chwalą się na tablicy przy wejściu! Tak! Na wejściu już czuliśmy się zwycięzcami! Ba, czuliśmy już w ustach smak świeżutkich, mięciutkich i chrupiących gofrów, z prawdziwą bitą śmietaną, owocami i czekoladową polewą…

- Śniadań nie ma! – przywitał nas na wejściu dobiegający z zaplecza krzyk mieszający się z dymem palonych papierosów i gwarem rozgadanych przekupek.
- Dzień dobry – odpowiedzieliśmy z uśmiechem
- Naleśników i śniadań nie ma! – nie dawała za wygraną pani, która wyszła z zaplecza i która wyglądała na prowadzącą ten przybytek
- A nie dziękujemy, śniadanie już jedliśmy. My chcieliśmy zamówić gofry
- Też nie ma!
- Ale na szyldzie jest napisane…
- No i co z tego, że jest. Od sześciu lat już nieaktualne, tylko nie ma komu tego zmazać – odpowiedziała gospodyni.
- A może rurkę z kremem? – zapytała nieśmiało Natalia
- Wie Pani, te rurki to takie nie do końca świeże są, tak samo jak te ciastka, bo to z cukierni – usłyszała w odpowiedzi
- Aha…
- Ale jak bardzo chcecie to te kilka ciast jest z naszych wypieków. Te powinny być dobre! – podkreśliła z dumą.

Spojrzeliśmy wszyscy po sobie, słowem się nie odezwaliśmy i wyszliśmy, pozostawiając za sobą stojącą za ladą osłupiałą „tytankę marketingu”. Porzuciliśmy też gdzieś pomiędzy starą rurką z kremem, a nieaktualnym „gofrowym” szyldem naszą ochotę na gofry w Lądku...

* ten post zawierał lokowanie produktu 

piątek, 20 czerwca 2014

Rowerowe Eldorado

Wąska ścieżka ostro spadająca w dół i prowadząca wprost między 2 drzewa. Widzisz je i myślisz: „Nie ma opcji, nie zmieszczę się”, ale mimo to nie hamujesz. Najeżdżasz na hopkę, przelatujesz pomiędzy dwoma pniami i lądujesz kawałek dalej. Endorfiny buzują we krwi, radość i fun jest niesamowity, ale nie za bardzo masz czas żeby się tym wszystkim cieszyć, bo już musisz się składać do wejścia w kolejny zakręt!

Być może właśnie tak jest na każdej trasie Pucharu Polski w Downhillu, ale o tym raczej nigdy w życiu nie będę miał okazji się przekonać. To, co powyżej, to moje wrażenie z pierwszej w życiu wizyty na Rychlebskich Ścieżkach, które po dwóch dniach „ujeżdżania” z czystym sumieniem mogę polecić!

O Rychlebach pierwszy raz usłyszałem chyba w 2010 roku. Wtedy jeszcze, jako szczęśliwy posiadacz fulla do enduro, wszystkie filmiki stąd obejrzane na YouTubie spędzały mi sen z powiek, ale cały czas było jakoś „niepodrodze”…

Lata mijały, z fullem się rozstałem, aż tu nagle (dosłownie i w przenośni) grom z jasnego nieba, połączony z beznadziejną pogodynką, spowodowały że wylądowaliśmy tutaj z rowerami.

2 dni jazdy i z ręką na sercu mogę przyznać się do tego, że mimo iż na rowerze górskim jeżdżę prawie od zawsze, nie zdawałem sobie sprawy że rowerowy raj jest tak blisko! Kilka tras, kilka poziomów trudności i pełna możliwość łączenia ich ze sobą. A to wszystko od początku do końca stworzone tylko i wyłącznie z myślą o rowerzystach!




No i nazwy tras mówią same za siebie – Super Flow czy Wales :)



Nic tylko jeździć, jeździć, jeździć do upadłego!





środa, 18 czerwca 2014

Pogodowa bezsilność

Na wiele rzeczy można wpływać i wiele rzeczy można zmieniać. Na początku każdego roku możemy sobie przyrzekać, że od jutra będziemy regularnie biegać, zaczniemy robić brzuszki czy przestaniemy się spóźniać do pracy. Oczywiście rzadko wychodzi, ale gdyby się nad tym zastanowić to sukces i powodzenie wszystkich tych akcji zależy od nas samych i naszej determinacji.

foto: propertynews.pl
I wtedy okazuje się, że możemy się wkurzać tylko i wyłącznie na siebie. Ale co jeśli mamy spinę, mamy motywacje i jesteśmy napięci na coś jak plandeka na Żuku, a plany krzyżuje nam coś zupełnie niezależnego od nas? Wtedy dopada nas… powiedzmy złość, bo po co przeklinać w miejscu publicznym :)

Mniej więcej taka właśnie złość dopada mnie trzeci rok z rzędu, bo od 3 lat planujemy w długi „bożociałowy” weekend wybrać się do Włoch. I co roku, za Chiny Ludowe, się nie da! Tak po prostu – biednemu wiatr zawsze w oczy.

Rok 2012. Plan – włoskie Alpy i kaniony. Wyjazd zaplanowany na środę, a we wtorek wieczór pogodynka krzyżuje totalnie plany. Próbujemy ratować się Słowenią, ale tam sytuacja wyglądał chyba jeszcze gorzej i koniec końców lądujemy w Rumunii.

Rok 2013. Plan: Włochy i jezioro Garda – europejska mekka kolarstwa górskiego, a do tego podjazd na słynną przełęcz Stelvio, gdzie od lat kończy się jeden z najtrudniejszych etapów Giro d'Italia. A rzeczywistość? Rzeczywistość była taka, że na Stelvio spadł śnieg, przełęcz była nieprzejezdna, odwołali etap Giro, a my nie mieliśmy po co tam jechać. Ostatecznie znów wylądowaliśmy w Rumunii. Co prawda i tam natrafiliśmy na śnieg, ale to już zupełnie inna historia…

Giro d'Italia 2013 foto: cyclingweekly.co.uk
W tym roku miało być zupełnie inaczej. Co prawda też naszym celem była Garda, ale równocześnie jako naturalny plan B przyjęliśmy też Rumunię, bo co jak co ale w naszym przypadku historia uwielbia się powtarzać... 

I co? 

I jesteśmy dzień przed Bożym Ciałem, sprzęt mamy spakowany i wiemy że do Włoch ani do Rumunii nie ma nawet po co jechać, bo według map pogodowych, i tu i tu leje jak z cebra… 

Śledzimy więc na bieżąco pogodynkę i czujemy się prawie jak łowcy burz, którzy tylko czekają na sygnał, gdzie zaczyna się Armagedon. Z tą tylko różnicą, że tym razem będziemy podążać w dokładnie przeciwnym kierunku niż on :)

PS. A jak się okazuje nie jesteśmy sami, którym pogoda pokrzyżowała plany…

niedziela, 15 czerwca 2014

PKP – Przewoźnik Który Przypieka

foto: Darek Delmanowicz /PAP źródło: rmf24.pl
Przewidywanie przyszłości i troska o komfort pasażera naszego narodowego przewoźnika kolejowego naprawdę potrafi zaskoczyć. Pozwolicie jednak, że pozwolę sobie na pewne wprowadzenie i cofnę się na chwilę w niedaleką przeszłość, czyli do wczorajszego wieczora. 

Sobota wieczór, jedna z warszawskich restauracji na Nowym Świecie. Restauracyjny gwar i nie widziani od lat znajomi z Pomorza. Pyszne jedzenie, uzupełnianie informacji z cyklu: „co u Ciebie przez te wszystkie lata się działo” i pogaduszki o wszystkim i o niczym. 

Rozmowy te były na tyle ekspresyjne, przynajmniej z mojej strony, że w pewnym momencie z ręki wypadł mi nóż i z efektownym potrójnym TULUPEM wylądował na mojej nodze kidając mi spodnie keczupem…

Pięknie, K… Pięknie burknąłem pod nosem, bo doskonale pamiętałem że akurat na ten weekend wziąłem ze sobą tylko jedną parę długich spodni, które od tego momentu do noszenia się już nie nadawały. Cóż, choćby świat się walił, w niedzielę czekają mnie krótkie spodenki.

Niedzielna pogoda okazała się jednak całkiem łaskawa – 14 stopni może na krótkie spodnie to niewiele, ale dramatu nie było. Co najwyżej wzbudzało zainteresowanie i troskę współtowarzyszy, czy przypadkiem nie jest mi zimno.

Najbardziej jednak zaskoczyła mnie troska przytoczonego na wstępie PKP. Otóż wyobraźcie sobie, że tak przejęli się moją historią (nie mam bladego pojęcia skąd się o niej dowiedzieli, ale biorąc pod uwagę kolejne już w naszej młodej historii „taśmy prawdy” Wprost wszystkie można się spodziewać), że w moim przedziale działa ogrzewanie.

Ci z Was, którzy w miarę regularnie korzystają z usług kolei, zapewne wiedzą też o tym, że w PKP działa ono w pewien, bardzo specyficzny, sposób – albo nie działa wcale, albo grzeje na full. Zgadnijcie jak jest dzisiaj…

PS. Pozwolicie, że ze względu na to że zaskoczenie to niemal odebrało mi mowę i umiejętność przełożenia ją przez palce na klawiaturę, nie wspomnę o tłumach na peronach i o starciach „wewnątrzprzedziałowych” pomiędzy dwoma siedzącymi Paniami jadącymi z biletami bez miejscówek, a małżeństwem, które weszło do przedziału z rezerwacjami dokładnie tych właśnie dwóch miejsc :)

piątek, 13 czerwca 2014

Trening z Mistrzem

foto: Dariusz Nowak
Chyba jakoś tydzień temu, chwilę przed wyjściem z pracy, szef „rzucił mi” że w przyszły piątek, z okazji Mistrzostw Polski Strażaków w siatkówce plażowej, przyjeżdża do Dąbrowy Zbigniew Bródka i trzeba by się nim zaopiekować i zorganizować jakoś czas. Może spotkanie z uczniami Zespołu Szkół Sportowych i jakiś trening łyżwiarsko-rolkarski dla zainteresowanych. Ogarniesz to? :)

W sumie kilka lat temu, w mniej więcej podobny sposób, poznałem kolarskiego wicemistrza olimpijskiego – Czesława Langa. Dlaczego więc miałbym odpuścić możliwość poznania kolejnego olimpijczyka, tym razem mistrza!

foto: Dariusz Nowak
Tydzień zleciał baaaardzo szybko i wszystko czekało już gotowe przy molo nad Pogorią. Z jednej strony ciekawość, z drugiej strony stresik podobny do tego, kiedy chwilę po premierowym seansie „Lęku wysokości” Bartka Konopki na który wpadłem prosto z samolotu z Norwegii, prowadziłem rozmowę i spotkanie z reżyserem. Miliony pytań cisnących się na myśl i przeplatających się z obawą, czy aby zadane publicznie pytanie nie okaże się wybitnie ignoranckie… Ale nie było już odwrotu. Mistrz na miejscu, młodzież również więc show must go on!

Na szczęście okazało się jednak, że mimo obaw, Zbigniew Bródka okazał się MEGA pozytywną postacią, nie budującą wokół siebie żadnych zbędnych barier i otwartą na ludzi wokół, a rozmowa z nim okazał się prawdziwą przyjemnością.

Opowiadał o motywacji, o pasji do łyżwiarstwa, o sprzęcie, o trudnych wyborach i poświęceniu na drodze do olimpijskiego sukcesu no i oczywiście odpowiadał na pytania. Mnie osobiście najbardziej ciekawiło, czy rzeczywiście po „wyrwaniu” Holendrowi 3 tysięcznych sekundy na dystansie 1500 metrów, Holender naprawdę strzelił focha z przytupem i nie chciał naszemu człowiekowi w Soczi podać ręki.

foto: Dariusz Nowak
Był też czas na zdjęcia, autografy i to, co zrobiło na mnie największe wrażenie – Złoty Olimpijski Medal w moich rękach! Różne rzeczy o rosyjskiej olimpiadzie mówili dziennikarze, różne rzeczy pokazywali dokumentaliści, każdy z nas miał swoje przemyślenia, ale medale które dostali tegoroczni olimpijczycy są po prostu śliczne! I tyle w tym temacie!

foto: Dariusz Nowak

Kiedy spotkanie z młodzieżą dobiegł końca, rozpoczął się tak na dobrą sprawę „gwóźdź programu” czyli wspólny trening na rolkach…

foto: Dariusz Nowak

Jak mogę go podsumować? Gwóźdź gwoździem, moja nienajgorsza kondycja kondycją, a forma mistrza to forma mistrza… I pozwolicie, że na tym poprzestanę, bo spięte do tej pory mięśnie ud nie wpływają zbyt dobrze i na wenę, i koncentrację :)

foto: Dariusz Nowak

foto: Dariusz Nowak

foto: Dariusz Nowak

niedziela, 8 czerwca 2014

Puchar Prezesa – nie kajakiem, a rowerem

foto: www.bystrze.org
Do zeszłego roku Tatry jakoś absolutnie nie kojarzyły mi się z jazdą na rowerze. Zapewne przez to, że jazda na rowerze po górach kojarzyła mi się z jazdą w terenie, a w Tatrzańskim Parku Narodowym niestety jest to w ogóle nie do pomyślenia.

Mój punkt widzenia diametralnie zmienił się rok temu, kiedy przygotowywaliśmy się do rowerowej wyprawy w Himalaje. W Alpy czy do Rumunii daleko, żeby regularnie jeździć tam co weekend na treningi, więc u siebie trzeba było znaleźć coś, co mogło imitować himalajskie podjazdy no i innej opcji nie było – padło na nasze i słowackie Tatry.

Pierwszy raz pętlę wokół Tatr przejechaliśmy w lipcu, potem w sierpniu no i okazało się, że mimo iż nie jest to rowerowy off road frajdy też może być co nie miara :)

Nie inaczej było w ostatni weekend. Pierwotnie miał być kajakowy Puchar Prezesa w Jurogowie, a koniec końców wyszedł rower z pucharową imprezą w tle :) 2 dni – 2 pętelki. Pierwsza z Jurgowa przez Podspady, Łysą Polanę i Brzegi do Jurgowa. Druga zdecydowanie dłuższa przez Podspady, Zdiar, Osturną (tutaj 8 kilometrów zjazdu typu „musisz tu przyjechać i spróbować tego samemu” z prawdziwie alpejskimi widokami), a potem przedzierając się przez lasy i wioski do Białki Tatrzańskiej i z powrotem do Jurgowa.




To wszystko okraszone idealną pogodą, niesamowitymi widokami, odrobiną nawigacyjnego zamieszania, nieco „większą” odrobiną zrywkowych i błotnych zjazdów, no i adrenaliną na niekończących się asfaltowych zjazdach z prędkościami dochodzącymi do 70 km/h :)

Zdecydowanie I like!





niedziela, 1 czerwca 2014

Historia koleją się toczy

Nigdy chyba jeszcze na tym blogu historia nie zatoczyła takiego koła jak dzisiaj! Dokładnie na myśli mam samego bloga, który miał być o kolei, podróżowaniu koleją i o przygodach, które mogą się nam przytrafić podczas podróży tym „wspaniałym” środkiem lokomocji, a wyszło w zasadzie jak zwykle. Tzn jak zwykle aż do dzisiaj.

Pamiętam, kiedy w 2009 roku, w jednym z pierwszych bezprzedziałowych wagonów InterCity, nakręcony dużą dawką teorii dotyczącej blogów (pisałem wtedy o nich swoją pracę magisterską), a z drugiej zafascynowany tym ile reliktów PRL-owskiego podejścia do obsługi pasażera zakonserwowało się w polskich kolejach, z komputerem na kolanach wypisywałem listę przygód godnych opisania, zastanawiałem się nad nazwą bloga (ta akurat została niezmieniona do dzisiaj) i w ogóle przygotowywałem się do swoich pierwszych kroków w blogosferze.

Trochę czasu minęło i w lutym 2010 roku, opublikowałem pierwszy post. Napisałem wtedy coś takiego:

„Odkąd pamiętam zawsze lubiłem jeździć pociągami. Najpierw z babcią na niedalekie wycieczki, potem z rodzicami na wczasy czy nawet do dawnego Związku Radzieckiego. Potem zacząłem jeździć sam i ze swoimi znajomymi. Do tej pory śmieje się, że podróże z PKP uczą dystansu do świata otaczającego… I tak właśnie miał być ten blog – nie dość, że pisany w pociągu z laptopem na kolanach, to miał jeszcze opisywać przygody, który wydarzyły się na naszych torach… Ale jednak, życie bywa wywrotne… Pociągami ostatnio jeżdżę nieco mniej i przygód na torach mam również nieco mniej, ale powodów do krzyku (złości lub radości) co niemiara… Tak więc raz na jakiś czas będę sobie tutaj krzyczał! A co? Zabroni mi ktoś?”

Minęły 4 lata, znów jadę pociągiem z Warszawy i znów chce mi się krzyczeć! Kasa bez kolejki? Prawie nie osiągalna. Trzeba dobrze znać Centralny żeby wiedzieć, gdzie jest to możliwe. Bilet? Oczywiście, że Panu sprzedamy. A to, że bez miejscówki? Przecież to nie istotne, trzeba się cieszyć że w ogóle można wsiąść do pociągu, a nie tak jak w Indiach czekać przynajmniej tydzień aż jakieś miejsce może się zwolni…


Akurat w tym pociągu, którym wracałem do domu żadne miejsce się jednak nie zwolniło… Pozostało mi tylko powiedzmy że wygodne rozkładane siedzonko na korytarzu i robienie wspólnie z moimi towarzyszami niedoli czegoś na kształt meksykańskiej fali, kiedy któryś z „uprzywilejowanych” miejscówką pasażerów chciał np. skorzystać z toalety :)

No ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło – miałem wreszcie okazję sprostać współczesnym trendom i zrobiłem sobie pierwsze w życiu selfie :D