środa, 27 listopada 2013

Gastronomiczny test odporności

Po ostatnich dniach spędzonych na Goa już na samą myśl o powrocie do zatłoczonego, głośnego i śmierdzącego Delhi wszystkiego mi się odechciewało. Autentycznie! Marzyłem o tym, żeby prosto z lotniska teleportować się bezpośrednio do hotelu, przespać cały kolejny dzień, a potem za pomocą cudownych mocy znów znaleźć się na lotnisku i wsiąść do samolotu lecącego do cywilizacji!

Dziwnym trafem tak się jednak nie stało…

Zaraz po wjeździe do centrum Delhi przywitał nas znajomy nam już gwar i smrodek, który tym razem wydawał nam się już nieco mniej uciążliwy. Jazda na przednim fotelu taksówki też była inna - dalej była przeżyciem w stylu przejażdżki rollercoasterem, ale nie robiła już takiego wrażenia jak dwa tygodnie wcześniej. W ogóle wszystko było jakoś mniej uciążliwie niż się na to nastawiliśmy.

Właśnie dlatego postanowiliśmy z Majką iść za ciosem i zdecydowaliśmy się zrezygnować z tradycyjnych restauracji, które karmiły nas odkąd wylądowaliśmy w Indiach. W zamian wybraliśmy straganowe żarcie, które z kolei odkąd przyjechaliśmy nieco nas przerażało :)


Na pierwszy ogień poszło momo – malutkie pierożki, przypominające nieco nasze świąteczne uszka. Tutaj straganowa garkuchnia dawała pewne pole manewru, ponieważ można było sobie wybrać jeden z 3 rodzajów pierożków – wegetariańskie z jakimiś warzywami, serowe i z kurczakiem. Te ostatnie były zdecydowanie najlepsze :)


Potem padło na chlebki tudzież pity pieczone bezpośrednio na płomieniu gazowego palnika. W zasadzie tym mnie urzekły – kiedy „pan piekarz” brał surowy placek był on zupełnie płaski, ale kiedy lądował nad płomieniem okazywało się, że jest pusty w środku i natychmiast napełniał się powietrzem. Niestety po zdjęciu z ognia powietrze natychmiast uciekało, ale i tak smakowały wyśmienicie!


Później daliśmy się namówić jednemu ze straganiarzy na słodkie ciasteczka pieczone na naszych oczach, ale na mnie wrażenie zrobiło zupełnie inne danie, które wbrew pozorom też okazało się słodkie :) Były to ziemniaczano-soczewicowe kotleciki smażone w głębokim oleju serwowane z dwoma sosami – jednym a’la śmietanowym, a drugim a’la barbecue, które połączone ze sobą okazały się miodowo-słodkie i przy okazji pyszne :)



Ostatnim straganowym rarytasem tego dnia były ni to sucharki, ni to chleb, które smakiem przypominały bardziej nasze świąteczne pierniki niż tradycyjne pieczywo.



Przypieczętowaniem wieczoru jednak okazały się świeżo wyciskane soki owocowe i przemiła pogawędka o Indiach, Nepalu i Maroku z parą nieco podstarzałych hipisów z Węgier i Australii :)


Aaaaa! I zapomniałem dodać, że za całość „najedzenia się” we dwójkę zapłaciliśmy niewiele ponad 10 złotych polskich :)

PS. Żeby nie było bez nawiązania do tytułu - wbrew obawom współtowarzyszy, nasze żołądki test zaliczyły pomyślnie :)

niedziela, 24 listopada 2013

Po zmierzchu plaża wcale nie idzie spać!

Srogo myli się ten, kto myśli że tutejsza plaża idzie spać wraz z zachodem słońca. Nic bardziej mylnego! Dopiero wtedy zaczyna się tutaj prawdziwe życie!


Krowy ustępują miejsca stolikom okolicznych knajpek, z głośników coraz głośniej zaczyna grać muzyka, a na głodnych czekają specjalne „omleciarnie” bądź grille.

„Omleciarnie” nie są niczym innym jak zwykłymi straganami, które po zmierzchu wyrastają na plaży jak grzyby po deszczu i serwują głodnym przechodnim omlety z najróżniejszymi dodatkami. A gdyby przy okazji komuś skończyło się piwo czy brakło papierosów – omleciarnie też pomogą :)


Osobną bajką są grille, gdzie można dostać ledwo co złowione ryby bądź owoce morza przyrządzone na rozżarzonych ognikach. A naprawdę jest w czym wybierać. Ryby, kraby czy krewetki są na wyciągnięcie ręki. Wystarczy wybrać sobie surowego morskiego potworka, wygodnie usiąść przy stoliku na piasku i chwilę poczekać, aż przyrządzony wyląduje przed Tobą!








Słońce chyli się ku zachodowi

Naturalną koleją rzeczy jest to, że po całym dniu pełnym wrażeń słońce udaje się na zasłużony odpoczynek. A że przy okazji robi to w spektakularny sposób to nikt nie ma powodów do narzekań.

Co prawda w przeciwieństwie do plaż Andaluzji tutaj nikt słońcu nie bije brawa w podzięce za wspaniały dzień i z zaproszeniem na kolejny, ale ono i tak swoje wie i każdego kolejnego poranka swoją obecnością wprawia wszystkich dookoła w zachwyt :)




Owocowe fantazje

Znów wracam do palm – skoro nasza plaża znajduje się pod palmami, to znaczy że jest egzotyczna. A jeśli jest egzotyczna, to nie pozostaje nic innego jak tylko delektować się na niej smakiem egzotycznych owoców.




Co prawda i ananasa i mango można kupić u nas w sklepie i zjeść je w domowym zaciszu, ale to zupełnie nie to samo. Nigdzie indziej owoce te nie będą smakowały lepiej niż na piasku, pod palmami, a dodatkowo przyniesione w koszu na głowie i podane w taki sposób!




Krowia agroturystyka

To, że w Indiach krowy można spotkać wszędzie wiadomo nie od dziś. Jednak kiedy wychodząc rano z naszego domu na plażę, zobaczyliśmy całe stado wygrzewające się na słońcu, była to dla nas kompletna nowość.





Później jednak okazało się, że krowy na plażach Goa czują się doskonale i są tutaj bardzo dobrze zadomowione. Ba! Czują się tu swobodniej niż nie jeden turysta, zaglądając co chwilę między leżaki, aby sprawdzić czy przypadkiem nie znajdzie się dla nich jakiś łakomy kąsek.





A kąskiem tym może być wszystko – jakiekolwiek jedzenie, resztki ananasa czy choćby pestka z mango. To też tłumaczy, dlaczego z plaży sprzątane są tylko butelki – resztą bez wątpienia zajmą się krowy. No, może czasem pomogą im kruki… :)



Łatwiejsze procenty i promile

Skoro jesteśmy już przy używkach to rzeczywiście Goa może być dla wielu rajem, również dla lubiących napoje wyskokowe.

Wcześniej pisałem o tym, że indyjskie sklepy monopolowe są dosyć specyficzne. Na Goa jednak wygląda to zupełnie inaczej. Tutaj WineShop nie mają żadnych barierek, nie śmierdzi wokół nich moczem, a alkohol sprzedawany tutaj jest mocniejszy niż w innych częściach kraju :)

Prochy? Panie, żaden problem!

Walka z narkotykami chyba wszędzie wygląda tak samo… Takie banery i napisy można znaleźć na niektórych murach na Goa. Przestrzegają, informują, zakazują…


A wystarczy przejść kilka kroków, wejść na główny „handlowy deptak”, żeby przekonać się, że to jeden wielki pic na wodę.

W dzień na straganiku można kupić japonki, koszulki czy wyszukany sprzęt do palenia marihuany lub innego suszu, a wieczorem na tym samym stoisko można już zaopatrzyć się w sam susz lub nawet coś mocniejszego…

Potwierdzeniem tego mogą być nasi sąsiedzi, którzy odkąd przyjechaliśmy nie robią chyba nic innego, poza siedzeniem na tarasie, delektowaniem się oparami suszu i rysowaniem kresek z jakiegoś białego proszku, który z całą pewnością nie jest ani mąką, ani cukrem pudrem :)

Ale czemu się dziwić, skoro sami sprzedawcy swoją uliczkę po zmierzchu nazywają „Narkomarket” :)

GOA – plaża zasłużona!

Ostatni cel naszej podróży i zasłużony relaks i odpoczynek po trudach poznawania Indii.


Ostatnie kilka godzin w pociągu i wysiedliśmy na słonecznym dworcu kolejowym, gdzie było dziwnie – czysto, spokojnie i turystycznie. Jednak do upragnionych domków na plaży zostało nam jeszcze jakieś 50 kilometrów.

Tym razem postawiliśmy na rozwiązanie, które pozwoliło uniknąć męczącego już targowania i nie dać się naciągnąć tutejszym taksówkarzom. Rozwiązanie to nazywa się PrePaid Taxi i działa dokładnie tak samo jak telefon na kartę – najpierw płacisz, a potem jedziesz. Zaraz przy dworcu znajdowała się budka gdzie płaciło się za usługę, a tuż obok duża tablica z cennikiem kursów do poszczególnych miejsc. My za 54 km zapłaciliśmy ok. 70 zł :) Po opłaceniu dostaje się 2 kwitki – jeden dla nas, drugi dla taksówkarza.


Anjuna, bo tak nazywa się miejscowość gdzie się zatrzymaliśmy, jest malutką wioską w 100 procentach nastawioną na turystów - jak się okazało, zwłaszcza tych rosyjskich :) Mnóstwo restauracyjek, miejsc do spania i straganów, obok których nie sposób przejść nie zaczepionym przez lokalnych sprzedawców. A na straganach można kupić prawie wszystko – od japonek, przez chustki, okulary przeciwsłoneczne marki Ray Ban z metką Hugo Boss, a na biżuterii i skórzanych torbach kończąc.

Kiedy już udało nam się przebrnąć przez „główną promenadę” zaczęliśmy się rozglądać za spaniem. Co prawda domków na plaży, w pełnym tego zwrotu znaczeniu nie znaleźliśmy, ale i tak siedząc w naszym „apartamencie” za 10 zł za noc od osoby, szum fal słyszymy bez najmniejszego problemu :)



No a potem nie pozostało nic innego jak tylko korzystać ze słońca, plaży, leżaków, parasoli i fal oceanu :)








O herbacie słów kilka

Dawno, dawno temu i tak dalej i tak dalej chiński cesarz Shen Nung siedział pod drzewkiem herbacianym, podczas gdy jego służący gotował wodę. Kilka liści spadło z drzewa do gotującej się wody, dzięki czemu miało miejsce przypadkowe zaparzenie i powstał pierwszy napar herbaciany… Przynajmniej według legendy :)

źródło: www.se.pl

Od legendy do współczesności trochę czasu minęło i samych herbacianych krzaczków na świecie też przybyło. Co ciekawe wszędzie jest to ten sam krzaczek – Camellia Sinensis, a różnice w smaku to efekt uwarunkowań geograficznych, klimatycznych czy glebowych miejsc, gdzie rosną krzaczki.






Kolejną ciekawostką jest to, że i zielona, i czarna, i biała, i czerwona herbata też pochodzą z tego samego krzaczka. „Kolor” herbaty wynika z obróbki jakiej poddawane są listki. Zielona jest przygotowywana najkrócej, czarna najdłużej.

Zanim jednak herbata z krzaczka trafi do imbryczka trochę czasu mija.

Najpierw liście herbaty zrywane są ręcznie. Z pól zwożone są traktorkami do fabryk, gdzie liście rozkładane są na dużych stołach z siatki i tak sobie leżakują co czasu aż stracą nadmiar wody. Następnie są krojone, a rodzaj krojenia uzależniony jest od rodzaju jaki chcemy uzyskać. Jeśli chcemy herbatę liściastą liście są rolowane, jeśli zależy nam na herbacie granulowanej – zgniatane. Na tym etapie gotowa jest herbata zielona i herbata biała.


Tutaj kolejna ciekawostka i odpowiedź na pytanie dlaczego biała herbata jest najdroższa. Wszystko przez to, że jej listki są wydłubywane z najbardziej niedostępnych miejsc młodych herbacianych pędów.


Po odpowiednim pocięciu liści, zsypywane są one do specjalnych wózków gdzie liście fermentują przez kilkadziesiąt minut. Liście zmieniają kolor i nabierają aromatu – w tym właśnie etapie powstaje herbata czerwona.

Ostatni etap to suszenie. Dzięki niemu zatrzymuje się proces fermentacji. Liście suszone są przez strumienie powietrza o bardzo wysokiej temperaturze. Te liście, które dotarły aż do tego miejsca, do sklepów trafią jako herbata czarna.